piątek, 21 czerwca 2013

www.: weni, widi, wiczi...?

Skoro design jest dizajnem, businessman biznesmenem a wywiad udzielony wyłącznie jednej stacji to wywiad ekskluzywny, spolszczona wersja słów Cezara i tak wydaje się być mało ordynarna. 

Na czym polega "weni" i "widi" w przypadku stron internetowych wie dzisiaj każde dziecko, ale co bawet bardziej podkreśla powszechność zjawiska, niejedna babcia! A "wiczi" ??!! Siedzi sobie infobroker w stadium larwalnym przed komputerem i dobrze wie, że by przekształcić się w motyla a potem orła biznesu, ewolucja płata figle, potrzebna mu jest dobra strona internetowa. No to siedzi i weni, i widi...i wiczi! Podbija cudzą stronę internetową, niczym Juliusz Cezar Farnakesa, i bierze w niewolę teksty, układ strony i kolorki,  t(j)uningując je nieznacznie przed wystawieniem na widok publiczny. Czy metoda "na Juliusza" jest legalna? Od razu zaznaczam, że nawiązuję wyłacznie do aspektu "widi" a nie pracy programisty, dzięki któremu jest możliwe "weni" i inne aspekty związane z funkcjonowaniem strony internetowej.

Aby rozstrzygnąć powyższy dylemat, trzeba wiedzieć czy infobroker planując wygląd strony internetowej i pracując nad jej treścią, tworzy dzieło? Oczywiście, że każdy powie, że tak. Nawet arcy! Pytanie tylko czy jest to dzieło w rozumieniu prawa autorskiego.

Zgodnie z artykułem 1 ust. 1 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych,

przedmiotem prawa autorskiego jest każdy przejaw działalności twórczej o indywidualnym charakterze, ustalony w jakiejkolwiek postaci, niezależnie od wartości, przeznaczenia i sposobu wyrażenia (utwór).

Trzeba zatem ustalić:

(1) czy to, co widzimy jako stronę internetową jest przejawem działalności twórczej?
(2) czy to ma indywidualny charakter?
(3) czy to jest ustalone w jakiejkolwiek postaci?
(4) last not least: czy to jest wynikiem działalności człowieka?

Powyższe cztery kroki są o tyle istotne, że takie właśnie pytania należy sobie zadać we wszystkich przypadkach, kiedy trzeba rozstrzygnąć czy coś jest chronione przez prawo autorskie, czy nie jest. Warto więc je zapamiętać.

Ponad tymi czterema pytaniami jest jedno superpytanie: czy wiem o jakie "to" mi chodzi?! W przypadku strony internetowej mogę wyróżnić kilka "totów". Czym innym jest portal, rozumiany jako zintegrowany system informacyjny, dostępny użytkownikom za pomocą internetu i w jego ramach decyzja o rozmieszczeniu jego poszczególnych elementów, czym innym jest szata graficzna portalu a za kolejne "to" można uznać teksty zamieszczane na portalu. Chcąc w miarę kompleksowo odpowiedzieć na pytanie czy metoda "na Juliusza" jest dozwolonym działaniem, będę się odnosić do wszystkich "totów" na raz.

Ścieżkę do zwycięstwa, pozostając w kręgu juliuszocezarowskich skojarzeń, zacznę od końca.

(4) To czy działalność, którą oceniamy pod kątem bycia chronionym utworem jest efektem pracy człowieka, jest wbrew pozorom istotne a może nie być oczywiste. Wystarczy sobie wyobrazić sytuację, w której po ulewie zostaje na ścianie czyjegoś domu święty zaciek o kształcie, zdaniem niektórych, Jezusa Chrystusa. Cała wieś podbiega i robi sobie telefonem czy tam aparatem swoje własne, święte obrazki. Właściciel domu twierdzi, że ma prawa autorskie do dzieła, które ukazało się na jego ścianie. Nie ma. Ma prawo do prywatności, dzięki któremu może pozbyć się gapiów spod swojego okna. Praw autorskich nie ma ani ściana, ani jej właściciel.

Poniekąd można powiedzieć, że strony internetowej też człowiek nie robi, bo robi ją maszyna. Owszem, ale ona służy w powyższym przypadku za narzędzie, które umożliwia korzystanie z danej formy wyrazu. Zrobi tyle, o ile zostanie poproszona (poza licznymi przypadkami złośliwości przedmiotów martwych). To też istotne, na ile działania owej maszyny są wynikiem standardowego programu a ile w nich istotnych wskazówek twórczych użytkownika.

 (3) Ustalony to nie to samo, co utrwalony. Oznacza to, że prawo autorskie wcale nie wymaga, by efekt działalności twórczej był zapisany na jakimś nośniku. Nie mówiąc już o obowiązku rejestracji utworu. Wystarczy, że pomysł jaki mamy w głowie, on sam chroniony nie jest, zostanie z niej wydobyty i wyrażony w dowolnej formie. To już wystarczy by uznać, że utwór został ustalony. A form jest wiele. Słowo, litera, obraz, dźwięk, kształt i wszystko inne, jeśli tylko nadaje się do wyrażenia twórczej działalności. Każda z wymienionych, no może poza kształtem, może posłużyć jako forma wyrażenia dla utworów, które budują stronę internetową.

(2) i (1). W zasadzie dobrze jest działalność twórczą zestawiać od razu z indywidualnym charakterem, bo to oszczędzi trochę. Co mi po twórczości, która nie jest indywidualna? Żeby nie czynić ogólnych i teoretycznych wywodów, od razu skupię się na przykładach, które każdy na stronie internetowej "widi".

W orzecznictwie, ubogim, skąpym i do policzenia niemalże na palcach Twixa, uznano, że portal internetowy i jego szata graficzna mogą być uznane za utwór, jeśli spełniają wymienione powyżej warunki. Co zatem podlega a co nie podlega ochronie? Od razu zaznaczam, że poniższe ustalenia mają charakter wyłącznie informacyjny, ponieważ każdy przypadek należy oceniać odzielnie.

Układ strony

Dzisiaj chyba nikt nie twierdzi, że zamieszczenie na stronie zakładek (o nas, u nas, z nami, cena, kontakt i inne), to efekt twórczości, który należy chronić prawem autorskim. Zatem sam sposób prezentowania treści w ten sposób, poprzez podzielenie jej na działy, ochronie prawnoautorskiej nie podlega.

Teraz można się zastanowić czy kryteria wedle jakich tę treść grupuję nie mogłyby podlegać ochronie. Mogłyby, ale musiałyby być tak oryginalnie dobrane, że nie bardzo jestem w stanie podać jakiś przykład. Planując stronę dla działalności infobrokerskiej można spodziewać się, że pojawi się na niej dział poświęcony ogólnemu opisowi przedsiębiorcy, typom świadczonych usług, może prezentacji kompetencji zespołu, cennik, w którym będzie wszystko poza konkretną ceną, i kontakt. To taki standard. Niektórzy dodają także "bazę wiedzy", opisując tam podstawowe zagadnienia związane z infobrokeringiem, czasem zresztą dla własnego komfortu, żeby klient nie spodziewał się niemożliwego. Może się także znaleźć odesłanie do pożytecznych zasobów poprzez zamieszczenie linków, na jednej ze stron znalazłam zakładki takie jak "prezenty wirtualne" czy "konto-bank" co oczywiście jest twórcze w porównaniu z "cennik", ale obawiam się, że dla sędziego to za mało, by przyznał temu ochronę autorskoprawną.

Nikogo też już dzisiaj nie dziwi, że pod kategoriami, na pasku, pojawiają się zmieniające się zdjęcia. To też sposób  prezentacji treści. Albo że w dole ekranu pojawia się kalendarz, albo formularz kontaktowy, albo że gadają do nas awatary. Nie ma przeszkód by wymyślić takie "albo" które na tym tle będzie super twórcze i indywidualne. Na pewno jest to wyzwanie!

Podsumowując, układ strony w powyższym rozumieniu jest w większości dyktowany charakterem świadczonych usług i pewnym zwyczajem. Z jakichś względów zakładki są po bokach strony i na górze a nie na dole.

Dodatkowo należy zwrócić uwagę, że jest obecnie wiele możliwości tworzenia stron internetowych z pomocą szablonu. To osłabia lub wręcz wyklucza ochronę prawnoautorską, ponieważ wybór z przedstawionych rozwiązań eliminuje skutecznie aspekt indywidualnej twórczości.

Grafika strony

Ta kwestia jest stosunkowo prosta. Na grafikę można patrzeć jak na obrazek i nie trzeba tworzyć tu specjalnych zasad dla przestrzeni wirtualnej. Twórczy i indywidualny charakter sędzia ocenia zwykle "na oko",  co akurat w przypadku grafiki złym rozwiązaniem nie jest. Często, panie zrozumieją o co chodzi, ważne dla właściciela strony mogą być kolory. Na przykład  jeden z projektów, w którym mam przyjemność brać udział, jest fioletowopopielaty z naciskiem na fioletowy. I bardzo się czuję do tych kolorów przywiązana, ale jak się okazuje, nie ja jedna. Dobrze wyglądają razem, są eleganckie i mają tysiące odcieni (to zrozumieją tylko panie). Uwalniali orkę, uwolnić trzeba też kolory, chyba że ktoś zrobi stronę tak łudząco podobną do naszej, że klient zwyczajnie może się pomylić. Wtedy, jeśli z punktu widzenia prawa autorskiego to za mało, można sięgnąć do przepisów ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji. Trzeba jednak brać wtedy pod uwagę całokształt.

Teksty na stronie

Ehh...teraz prawda, która mnie autentycznie boli prawie tak bardzo jak osobę, która mnie skłoniła do tego postu. Prawo autorskie nie służy temu, żeby monopolizować język polski. Prawo autorskie nie chroni pomysłu, koncepcji, ale środki wyrazu.

Przykład z życia wzięty, nie ten tylko inny oczywiście w naturze występował. Przedstawiam Państwu dwie postaci: Infobroker A z polotem i ambicją; Infobroker B i na tym prezentację jego sylwetki zakończę.

Infobroker A prezentuje swoje usługi na stronie i pisze, że, przykładowo:

► dla doktoranta prawa dokonaliśmy analizy dostępności materiałów o zdatności arbitrażowej sporów dotyczących patentu w języku polskim.

Infobroker B pisze, też przykładowo, ale nie!przypadkowo:

► dla magistra ochrony środowiska sprawdziliśmy bibliografię w języku polskim

...i mógłby to być przypadek, ale ciągle chodzą mi głowie słowa Szymborskiej "przepraszam przypadek, że nazywam go koniecznością", bo w zasadzie każe od kropki, jest kropka w kropkę na zasadzie powyższej. Wiem, że boli, ale uważam, że sąd nie dopatrzy się w takim przypadku naruszenia prawa autorskiego, bo w ogóle wątpliwe czy prawo to służy takim krótkim wypowiedziom. To jest niefajne, to jest nieuczciwe, ale obawiam się, że w formie takiej jak podana, dozwolone. Oczywiście, dla chcącego nic trudnego, można próbować twierdzić, że to czyn nieuczciwej konkurencji, że niezgodny z dobrymi obyczajami, ale będzie z tego więcej kosztów niż pożytku. Pisząc doktorat mam natomiast obsesję z cudzysłowem i przypisami, jakby każde słowo było chronione prawem autorskim, ale to bardziej ze względu na rzetelność naukową i brak świadomości, kto będzie ów doktorat recenzował. Ego nie ma granic i nie mam zamiaru niczyjemu ego tłumaczyć, że idea objęta ochroną nie jest. Wolę zacytować.

Podsumowując: takie "inspiracje" trzeba zwalczać metodami innymi niż pozew o naruszenie prawa autorskiego [do niczego nie nawołuję - przyp. autorki].

To wcale nie oznacza, że zawartość strony internetowej nie może być chroniona prawem autorskim. Akurat w tych przypadkach, które opisałam, słabo to widzę.  

Czy ktoś ma dla mnie jakieś inne przypadki??!!


niedziela, 9 czerwca 2013

Cichosza! i problemy z byłymi

Know-how część II. 

Jestem z Krakowa, od zawsze, i nie mogę nie kochać Grzegorza Turnaua a zwłaszcza jego twórczości. Zwykle mówienie o tym, co autor miał na myśli, ma niewiele wspólnego z jego zamysłem, ale w końcu jestem z Krakowa. Oznacza to, że jestem skąpa i przemądrzała. Jak zaczyna się Cichosza (słowa G. Turanu i M. Zabłocki)? Tak:
"Po cichu
po wielkiemu cichu
idu sobie ku miastu na zwiadu
idu i patrzu (...)"
I tak właśnie, po cichu, w kierunku każdego infobrokera, może sobie iść na zwiady konkurent. Być może na razie, dopóki zawód ten nie jest jeszcze silnie reprezentowany i pewnie wielu z infobrokerów pracuje w pojedynkę, ryzyko wypłynięcia informacji nie jest wielkie. Sami infobrokerzy wiedzą pewnie najlepiej, że im mniej osób i pośredników jest dopuszczonych do informacji, tym trudniej ją zdobyć. Infobrokerzy wiedzą też dobrze, że najsłabszym ogniwem w utrzymaniu tajemnicy jest...człowiek. Inwestycja w zabezpieczenia techniczne nie uchroniła jeszcze nikogo przed za długim językiem. Kary z Kodeksu Hammurabiego są mało eleganckie. Polecam zatem opracowanie strategii ochrony know-how w oparciu o Ustawę o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji.

W ostatnim poście stworzyłam definicję know-how, przez które rozumiem takie dobra niematerialne, które z jakichś względów nie są przez przedsiębiorcę chronione przy kosztownej współpracy z Urzędem Patentowym albo po prostu nie spełniają wymogów ustawowych, by taką współpracę nawiązać. Spełniają jednak taki wymóg, że są dla infobrokera ważne i ma wrażenie, że to dzięki nim ma przewagę nad konkurencją.

Tajemnicą przedsiębiorstwa, zgodnie z art. 11 Ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji, mogą być informacje techniczne, technologiczne, organizacyjne lub inne, posiadające wartość gospodarczą. Tutaj jest miejsca na ochronę wszelkich metod biznesowych; sposobów na sprawne wyszukiwanie informacji; kolejności wykonywanych czynności przy wyszukiwaniu informacji, dzięki której oszczędza się czas i pieniądze; metod nawiązywania kontaktów biznesowych i wielu innych wypracowanych przez infobrokera pomocnych, nienamacalnych narzędzi, które nie są objęte ochroną prawnoautorską ani patentową. 

Informacje te, żeby objęła je ochrona z ustawy, muszą mieć wartość ekonomiczną. Przyjmuje się, że oznacza to, iż ich wykorzystanie może zwiększyć zyski lub zaoszczędzić wydatki innego przedsiębiorcy.

Po drugie to, co chcemy chronić tajemnicą przedsiębiorstwa, nie może być podane do wiadomości publicznej. Tajemnica przedsiębiorstwa nie obejmuje zatem tzw. znanego know-how. Jeżeli mamy zlecenie, dotyczące wyszukania artykułów na dany temat i korzystamy z wyszukiwarki Google Scholar, nie liczmy, że uda się nam ten sposób działania chronić przed, uczciwą lub nieuczciwą, konkurencją. W orzecznictwie utrwaliło się, że tajemnica przedsiębiorstwa nie może obejmować informacji, które mogą być legalnie i w zwykłej formie zdobyte przez zainteresowanego. Należy także zwrócić uwagę, na cienką granicę pomiędzy specjalistyczną wiedzą a tajemnicą przedsiębiorstwa. Dowodzenie co jest czym może być bardzo kosztowne, jednak warto zwrócić uwagę, pojęcia te nie do końca się pokrywają. Decydujące, dla otrzymania ochrony, będzie to czy ta wiedza, mimo że jest bardzo specjalistyczna, jest powszechnie dostępna.

Ile osób może wiedzieć o tajemnicy, żeby jeszcze była tajemnicą? Ustalenie tego jest ważne, bo, np. dla większości kobiet, gdy mąż mówi coś w tajemnicy, to jest to oczywiste, że dowiedzą się trzy przyjaciółki, mama i kilka koleżanek z pracy. Sąd wypowiedział się już na ten temat, stwierdzając, że nie ustaje stan tajemnicy, jeżeli wie o niej ograniczone grono osób, zobowiązane do dyskrecji. W tej grupie mogą znaleźć się zarówno pracownicy jak i kontrahenci danego przedsiębiorcy.

Bardzo ważne! Przedsiębiorca musi podjąć działania, zmierzające do ochrony tajemnicy. Stąd wymóg, że aby ją utrzymać, konieczne jest zobowiązanie innych osób do dyskrecji. Nie można niczego przyjmować za oczywiste. Nie jest mądre pukanie się po głowie, zaraz po tym, jak "zdebilniały pracownik coś wypapla a przecież to tajemnica." Alokacja debilizmu w powyższym przypadku nastąpiła zdecydowanie gdzie indziej. Należy dawać wyraźnie do zrozumienia wszystkim, którzy mają do tajemnicy dostęp, że jest ona tajemnicą i że należy ją chronić. Ważne też, by podpisywać stosowne dokumenty z pracownikami i kontrahentami. W polskiej rzeczywistości, w której intercyza przed ślubem jest traktowana niemalże jak żądanie rozwodu, praktyka ta przez niektórych jest postrzegana jako brak zaufania. Jak mawia moja ulubiona serialowa bohaterka: "Trust but verify". Nic nie stoi na przeszkodzie, aby do dyskrecji zobowiązały się obie strony, co być może załagodzi atmosferę. Papier jest ważny dlatego, że w sądzie trzeba będzie wykazać, że podjęło się kroki, zmierzające do zabezpieczenia tajemnicy. Tajemnicę przedsiębiorstwa może także naruszyć osoba, która posiadła informację przypadkowo. Nie chodzi zatem o to, że z każdym muszę zawierać umowę o obowiązku poufności. Jest to jednak dobre rozwiązanie w kręgu osób, z którymi stale współpracuję.

A co jeśli ktoś udostępni informację infobrokerowi, zapewniając, że jest z pewnego i legalnego źródła a okaże się, że stanowi ona tajemnicę przedsiębiorcy? Ustawa o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji zadbała o takie przypadki. Jeżeli dostarczenie informacji odbyło się za wynagrodzeniem a nabywający infobroker był w dobrej wierze, ta sytuacja nie będzie stanowiła naruszenia tajemnicy przedsiębiorstwa. I tu, prawie, same dobre wiadomości! W dobrej wierze w Polsce nie pozostają wyłącznie katolicy! Dobra wiara polega na tym, że w danych okolicznościach było usprawiedliwione przekonanie, że postępuje się zgodnie z prawem. W naszym przypadku, że informacja jest zdobyta legalnie. Druga dobra informacja jest taka, że to, że było inaczej, musi wykazać osoba czyniąca nam zarzut. Teraz zła wiadomość. Mimo, że korzystanie z takiej informacji nie będzie traktowane jak naruszenie tajemnicy przedsiębiorstwa, sąd może nakazać zapłacenie stosownego wynagrodzenia za korzystanie z informacji...
 

A na koniec kłopoty z eks. Pewnie większość pracodawców powie, że traktują pracownika jak syna. Pracownicy dodadzą, że owszem, ale takiego z nieślubnego małżeństwa, który po kilkunastu latach zjawia się po alimenty. Niezależnie od tego jak Wy traktujecie swoich pracowników, prędzej czy później nadejdzie dzień, w którym zmienią oni pracę. Co wówczas z tajemnicą przedsiębiorstwa. Czy możesz spać spokojnie czy też musisz śledzić poczynania konkurenta, dla którego pracuje teraz Twój eks? Z Ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji wynika, że pracownik, niezależnie od tego czy pracował na podstawie umowy o pracę czy też zawarłeś z nim inną umowę, na przykład o dzieło,  ma obowiązek utrzymywania tajemnicy przedsiębiorstwa przez trzy lata od ustania stosunku pracy. Okres ten można skrócić lub wydłużyć umownie. Istotne jest to, że nawet jeżeli zapomniałeś wpisać takie sformułowanie do wiążącej Was umowy, reguła ta i tak obowiązuje. Były pracownik jest zwolniony z utrzymywania stanu tajemnicy po upływie okresu wspomnianego w umie lub trzech lat, jeżeli umowy w tym zakresie nie było, ale także po ustaniu stanu tajemnicy. Uwaga! Sądy orzekły, że samo wykorzystanie przez pracownika doświadczenia i umiejętności, zdobytych u byłego pracodawcy, nie stanowi jeszcze naruszenia tajemnicy przedsiębiorstwa. Jeżeli chcesz się ustrzec przed powyższym, konieczny jest umowny zakaz konkurencji przez ograniczony czas id zakończenia stosunku pracy. Weź jednak pod uwagę, że należy zapewnić byłemu pracownikowi przez ten okres środki do życia. Podsumowując, korzystanie przez pracownika z doświadczenia, które zdobył pracując u Ciebie, na rzecz Twojego konkurenta nie stanowi jeszcze naruszenia tajemnicy przedsiębiorstwa.

Wniosek z powyższego taki, że zdrowie jest ważne w każdej dziedzinie życia. Także i w przypadku ochrony know-how, lepiej zapobiegać, niż leczyć!


środa, 22 maja 2013

Podwójne, wstrząśnięte, nie mieszane: know-how.

Dziś know-how o know-how część I. Niektórzy mogą uznać know-how za nasz wymysł narodowy, bo "wiedzieć jak" to, jeśli wierzyć sloganom reklamowym, drugie imię każdego Polaka. Wiemy jak grać w piłkę, gdy polska reprezentacja przegrywa, wiemy jak naprawić małżeństwo, jeśli chodzi o cudze, wiemy jak upiec sernik, gdy koleżance nie wyszedł. Ale czy wiemy jak zdefiniować know-how?!

Pierwszy raz zetknęłam się z tym wyrażeniem jakieś dwadzieścia lat temu przeglądając magazyn dla panów. Ku mojemu rozczarowaniu kryła się pod nim jedynie instrukcja...wiązania krawata. Mimo, że krawat nauczyłam się wiązać wiele lat później, przykład ten wykorzystuję do dzisiaj (po raz kolejny potwierdzenie znajduje teza, że dla zapamiętania informacji, pierwszorzędne znaczenie ma kontekst jej poznania).

Własność intelektualną można podzielić na trzy segmenty. Pierwszy to prawo autorskie, drugi-własność przemysłowa a trzeci to właśnie know-how. O ile nazwy pierwszych dwóch segmentów są dość sugestywne i wiadomo, co w ich zakresie jest chronione, z trzecim już tak łatwo nie jest. 

Jako know-how zakwalifikowałabym te wszystkie dobra niematerialne, które:

►z jakichś subiektywnych powodów nie są chronione w ramach dwóch pozostałych kolumn;
►nie są chronione w ramach pozostałych dwóch kolumn, ponieważ jest to wykluczone przez przepisy prawa.

Dzióbek numer 1.  

Jak się nazywa napój, który gości zwłaszcza w Boże Narodzenie na wszystkich polskich stołach i przynosi radość?! Oczywiście Coca-cola. Produkt ten jest obecny na rynku od blisko 130 lat i wciąż tylko bardzo wąskie grono osób zna jego recepturę. Co jakiś czas w mediach pojawiają się historie o tym, że jest ona strzeżona w wielkim sejfie przez trzygłowego smoka ziejącego Pepsi albo o tym, że tych dwóch śmiertelników, którzy posiadają tajemną wiedzę ma zakaz kontaktowania się ze sobą i mają nawet obowiązek podróżowania osobnymi samolotami (ahh...!! Jakaż szkoda, że na praktykę tę nie zwrócono uwagi w Polsce przed 10 kwietnia 2010 roku. Zapamiętaj, że zainteresowanie własnością intelektualną może uratować życie!!).

Niezależnie od tego, ile prawny leży w tych opowiastkach, niewątpliwe jest to, że skład Coca-coli nie jest powszechnie znany. Gdyby wiele lat temu, osoby wprowadzające ją na rynek podjęły decyzję o ochronie patentowej dla substancji albo sposobu jej wytwarzania, monopol na komercyjne korzystanie z patentu przysługiwałby im przez...20 lat. Później KAŻDY chętny mógłby wykorzystywać wynalazek w swojej działalności gospodarczej. Innymi słowy, zyski z ostatnich 110 lat zostałyby podzielone potencjalnie pomiędzy wszystkich przedsiębiorczych obywateli tego świata.

Ochrona patentowa, jak większość zjawisk, ma dobre i złe strony. Dobrą jest urzędowo potwierdzone prawo do wyłącznego korzystania z wynalazku, złą cena, jaką się za nią ponosi. Cena mierzona w tysiącach polskich złotych lub innej walucie, w zależności od zasięgu ochrony, ale także cena, polegająca na obowiązku ujawnienia istoty chronionego rozwiązania. Ochrona patentowa opiera się o ideę fair (?) trade z państwem: ono nam daje (za nasze pieniądze) ochronę a my dzielimy się ze społeczeństwem naszą wiedzą, przełożoną na konkretne, opatentowane rozwiązanie. Krytyka ochrony patentowej zwykle skupia się na wymienionych kosztach, które niekoniecznie zachęcają wynalazców do wzmożonej pracy i mogą być powodem rezygnacji ze starań o uzyskanie patentu.

Ktoś w Coca-coli poczuł, że produkt ma potencjał i że 20 lat wyłączności to zdecydowanie za mało. Takie przekonanie w biznesie jest bardzo pomocne i napędzające, ale powstają dwa pytania: (1) a co jeśli potencjał nie zostanie przez rynek dostrzeżony? (2) czy rzeczywiście rezygnacja z ochrony patentowej oznacza minimalizację kosztów? W końcu chyba nikt kto jest przekonany o tym, że ma do czynienia ze świetnym produktem, nie zrezygnuje z jego ochrony...jeśli nie patent, to co?! Know-how!

Dzióbek  numer 2.

W poprzednim tekście wymieniałam, co nie jest chronione przez prawo autorskie. Najważniejsze z tych wyłączeń dla infobrokera to brak ochrony informacji oraz metod i zasad działania (zobacz art. 1 ust. 2 Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych). To ostatni może się odnosić do sposobu w jaki infobroker prowadzi swoją działalność gospodarczą, pozyskuje kontakty, zarządza pracownikami etc. Doświadczenie zdobyte podczas współpracy z innym infobrokerem, może dość łatwo i szybko przeistoczyć się kopiowanie tych metod w ramach własnej działalności gospodarczej. Niestety, prawo autorskie nie będzie dobrą podstawą do ich ochrony.

To może prawo patentowe? Też nie bardzo. Ustawa Prawo własności przemysłowej, zresztą jest to aktualne nie tylko w odniesieniu do polskiego porządku prawnego, gdyż są to międzynarodowe standardy, za wynalazki nie uważa się m.in. planów, zasad i metod, dotyczących prowadzenia działalności gospodarczej a także przedstawienia informacji (zobacz art. 28 ustawy Prawo własności przemysłowej).

A może dałoby się chociaż załapać na ochronę zapewnioną przez ustawę o ochronie baz danych? W zasadzie efektem realizacji większości zleceń realizowanych przez infobrokerów, będzie baza danych. Do tego zagadnienia powrócę w osobnym artykule, na razie wystarczy jeśli zwrócę uwagę, iż infobroker nie zawsze będzie, a raczej rzadko będzie, spełniał kryteria, kwalifikujące go jako producenta bazy danych, któremu przysługuje ochrona.

Jak zatem know-how może być chronione? Dalsza część know-how o infobrokerskim know-how niebawem.

Drodzy Infobrokerzy, podzieldzie się proszę doświadczeniem i napiszcie w komentarzach czy w ogóle podejmujecie jakiekolwiek kroki, by chronić to, co opisane powyżej??

PS
Przez "niebawem" rozumiem "na-pewno-nie-po-takiej-przerwie-jak-po-ostatnim-tekście".

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

©opyrights by infobroker ??

Samo stworzenie utworu jeszcze z nikogo nie uczyniło artysty, ale wielu uczyniło twórcami w rozumieniu ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Czy infobroker może używać symbolu ©?? Pewnie, że może. Każdy może, bo symbol ten w krajach europejskich nie wiele znaczy, w Stanach Zjednoczonych coraz mniej, a już na pewno nie zapewnia żadnej prawnej ochrony. Działa co najwyżej jak tabliczka "Uwaga! Groźny pies!". Nie wiem jaką ma ona skuteczność w przeciwdziałaniu okradaniu domów, ale pewnie nie 100%. Pewnie też nie 60% a już najpewniej, nikt tego nie wie i nie jest w stanie sprawdzić. Tak samo jest w przypadku ©.

Kilka uwag wprowadzających. Przede wszystkim, hasło "to jest chronione przez prawo autorskie" jest nadużywane zasadniczo z dwóch powodów. Po pierwsze, ochrona prawnoautorska ma swoje granice, także wytyczone przez ustawę. Poza tym prawo autorskie jest tylko jednym segmentem w ramach własności intelektualnej i to, że nie zawsze i nie wszystkimu zapewnia ochronę, nie oznacza jeszcze, że nie można jej uzyskać na podstawie innych przepisów. Czy to ważne, czy teoretyczne?? Załóżmy, że infobroker przechodzi przez ulicę. Konkurent, który tak nieudolnie prowadzi swoją działalność, że w zasadzie słowo "konkurent" jest nadużyciem, umyślnie wjeżdża w infobrokera samochodem. Infobroker ma złamane obie ręce, co znacznie utrudnia mu pracę, więc dochodzi odszkodowania. W pozwie pisze, że mu się ono należy za złamane nogi. Idzie do sądu, wzbudzając powszechne politowanie, zwłaszcza gdy próbuje samodzielnie otwierać drzwi, i wszyscy na sali widzą, jaka spotkała go krzywda. I sędzia też to widzi, ale co może?? Infobroker wnosi o odszkodowanie w związku ze złamaniem nóg a nogi są całe i zdrowe. Jeśli zatem, przykładowo, konkurent narusza prawa do znaku towarowego (logo) a zostanie pozwany za naruszenie praw autorskich, to nie zawsze uda się coś ugrać. Nie zawsze, bo będą przypadki, że te dwa typy ochrony, przewidziany dla utworów i dla znaków towarowych, będą się krzyżowały. Dobrze jednak być w stanie świadomie ocenić swoje szanse na powodzenie.

Zakładam, że infobroker chciałby wiedzieć:

►co jest a co nie jest chronione przez prawo autorskie?
►czy informacja jest chroniona przez prawo autorskie?
►czy cokolwiek z tego, co robi infobroker jest chronione przez prawo autorskie?

Chciałby wiedzieć po to, żeby ocenić czy efekt jego działalności jest chroniony oraz po to, żeby znać granice, w jakich może korzystać z wyników cudzej pracy. 

Co jest a co nie jest chronione przez prawo autorskie

Nie da się wyczerpująco odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Do dyspozycji jest bowiem bardzo ogóla definicja ustawowa i orzecznictwo, dzięki któremu można się przekonać, jak wygląda jej stosowanie w praktyce. 

Zgodnie art. 1 powołanej wyżej ustawy, utworem jest każdy przejaw działalności twórczej o indywidualnym charakterze, ustalony w jakiejkolwiek postaci, niezależnie od wartości, przeznaczenia i sposobu wyrażenia.  Konsekwencje tej definicji są następujące:

 ►prawo autorskie chroni sposób wyrażenia a nie sam pomysł

Przykład: Mam pomysł taki, że będę prowadzić bloga o prawnych aspektach infobrokeringu. Jeżeli ktoś "wpadnie" czytając mojego na taki sam pomysł, nie narusza prawa autorskiego. Szerokie pole do nadużyć pozostaje natomiast w kontekście treści bloga, układu artykułów etc. Z wyglądem byłby już problem ponieważ ten blog został wykonany przy użyciu szablonu i obawiam się, że wybór tła spośród dostępnych nie jest w wystarczającym stopniu twórczy.

Przykład: Mam pomysł na świetną reklamę usług infobrokerskich i dzielę się nim z jakimś infobrokerem. Nie chodzi o przekazanie scenraiusza, ale ot, sama koncepcja. Taka jak to, że ktoś wymyślił, że po napiciu się napoju energetyzującego można latać. Infobroker robi reklamę bez porozumienia ze mną. Nie łamie prawa autorskiego.

►działalność w wyniku której powstaje utwór musi mieć indywidualny charakter i musi być działalnością twórczą. Bardzo trudno wyjaśnić, co ustawodawca miał na myśli, ze względu na ogólny charakter tych pojęć i możliwość bardzo rozbieżnych interpretacji. Wynik działalności odtwórczej albo postępowania wedle z góry określonych reguł, nie będzie utworem zasługującym na ochronę. Poniżej przykłady z orzeczeń sądu, które można powiązać z działalnością infobrokerską.

Wyrok SN z dnia 3 października 2007 r., sygn. II CSK 207/07

Wymaganie nowości nie jest niezbędną cechą twórczości jako przejaw intelektualnej działalności człowieka. Utworem w rozumieniu art. 1 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych może być kompilacja wykorzystująca dane powszechnie dostępne,  pod warunkiem, że ich wybór, segregacja i sposób przedstawienia ma znamiona oryginalności.

Wyrok NSA we Wrocałwiu z dnia 9 marca 2000 r., sygn. I SA/Wr 1000/99

Komputerowej bazy danych w postaci informacji o klientach i ich adresach nie można uznać za efekt działalności twórczej w rozumieniu art. 1 ust. 1 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych.

Wyrok SA w Poznaniu z dnia 9 listopada 2006 r., sygn. I ACa 490/06
Nie jest utworem w rozumieniu prawa autorskiego opracowanie stanowiące jedynie zastosowanie nawet wysokospecjalistycznej wiedzy technicznej, jeżeli jego treść jest z góry zdeterminowana obiektywnymi warunkami i wymaganiami technicznymi oraz charakterem realizowanego (rozwiązywanego) problemu (zadania) technicznego.

Wyrok NSA w Lublinie z dnia 30 czerwca 1999 r., sygn. I SA/Lu 407/98

Sporządzone, w wykonaniu umów o dzieło, opinie i raporty z badania sprawozdań finansowych, nie są utworami w rozumieniu art. 1 ust. 1 ustawy z 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych.

Z ustawy wynika, że nie (!!) są chronione: akty normatywne i ich urzędowe projekty; urzędowe dokumenty, materiały i symbole (trochę na ten temat pisałam w poście Znalezione, ukradzione!!); opublikowane opisy patentowe lub ochronne; proste informacje prasowe.

Nie (!!) są chronione również: odkrycia, idee, procedury, metody i zasady działania oraz koncepcje matematyczne.


Czy informacja jest chroniona przez prawo autorskie?

Nie jest. Ochroną jest objęty sposób, w jaki ta informacja, jeśli twórczy, została przekazana. Chyba jest jednak tak, że infobrokerowi, zależy bardziej na treści, niż na formie. Zatem, jeżeli ktoś podkrada infobrokerowi informacje, zupełnie nieefektywne będzie pozywanie go o naruszenie praw autorskich. Tu przydadzą się inne prawne instytucje, które opiszę niebawem, takie jak tajemnica przedsiębiorstwa i zwalczanie nieuczciwej konkurencji.


Czy cokolwiek z tego, co robi infobroker jest chronione przez prawo autorskie?

..i co mu z tego?? Ochroną prawnoautorską może być objęty np. raport sporządzony przez infobrokera. Znowu, tylko wtedy, jeżeli spełnia przesłankę charakteru twórczego. Krótki test na charakter twórczy: czy gdyby dwie osoby otrzymały jedno zadanie i instrukcje, jak je wykonać, to czy osiągnęłyby niemal identyczny efekt? Jeżeli ktoś będzie miał taką fanaberię i zleci zestawienie osób, których dane są w książce telefonicznej do litery "d", nie daje to zbyt dużego pola do popisu na polu indywidualnej twórczości. Jeżeli jednak infobroker stwierdzi, że to wyprodukował na zlecenie, może być potraktowane jako utwór, to musi uważać jaką podpisuje umowę.

Przykład: Infobroker sporządził opracowanie, które w zasadzie jest bardzo interesującym artykułem. W podpisanej z klientem umowie nie ma nic o przenoszeniu praw autorskich. Oznacza to, że klient może korzsytać z raportu w celu uzasadnionym zakresem umowy. Jeżeli jednak, będzie chciał wydać książkę, w której zgromadzi różne raporty, w tym ten sporządzony przez infobrokera, to musi: (a) zapytać o zgodę, (b) zapłacić, jeśli infobroker sobie tego zażyczy.

Groźnym p©em zaczęłam i p©em skończę. Dlaczego © jest tak mało skuteczne i w zasadzie mogłoby być równie dobrze kwiatkiem lub seruszkiem? © miało sens jakiś czas temu w Stanach Zjednoczonych, gdzie uzależniano udzielenie ochrony od rejestracji utworu w Library of Congress. Było wtedy informacją o tym, że utwór jest chroniony. W europejskiej tradycji, utwór jest chroniony od momentu ustalenia, żadna rejestracja nie jest konieczna. Nie jest nawet możliwa, bo nie ma takiej instytucji, która by się tym zjamowała. Na skutk umów międzynarodowych w USA też już nie uzależnia się przyznania ochrony od rejestracji. Było to uciążliwe dla twórców spoza Stanów, którzy chcieli rozpowszechniać swoje utwory na tamtejszym rynku (pewne funkcje w Stanach © pełni nadal, np. łatwiej jest przeprowadzić postępowanie dowodowe w sądzie). Może umieszczenie tego symbolu kogoś zniechęci do naruszenia...ale należy pamiętać, że ©, w przeciwieństwie do psa, nawet nie zaszczeka.



środa, 27 marca 2013

Znalezione, ukradzione!!

W każdym przysłowiu, jak w plotce, jest ziarnko prawdy. W tym sparafrazowanym w tytule, nie ma nawet zalążka ziarenka, jeśli odniesiemy je do Internetu. 
 
KODEKS INFOBROKERA
Część nta Przestrzeń wirtualna 
§1 Przysłowie Znalezione, nie kradzione nie ma zastosowania do znalezisk dokonanych w Internecie.

Zanim przejdę do omawiania kazusu, potocznie zwanego przypadkiem, jednak wcale nie mam pewności czy to o czym piszę to przypadek, należy poczynić pewne założenia. Nie będą one zbyt wymagające. Otóż wyobraźmy sobie infobrokera, który chce zarobić. Wyobraźmy też sobie, że prowadzi on stronę internetową. Jedną z oferowanych przez niego usług, jednak znacznie wybijającą się na tle pozostałych, jest sprzedaż raportów. Raporty kosztują kilka złotych,  są pogrupowane wedle kategorii. Na pierwszy rzut oka, działalność infobrokerska w klasycznej postaci. Na drugi już nie bardzo. Okazuje się bowiem, że raporty te nie są sporządzone przez infobrokera a jedynie...znalezione. W Internecie. W dodatku niektóre z nich autorzy udostępniają bezpłatnie. Powyższa historyjka o przedsiębiorczym infobrokerze ma dwa wątki.

Wątek 1. Prawo autorskie użytkowe w pigułce o zawartości bardzo gęstej

Jeżeli coś jest chronione prawem autorskim, oznacza to konieczność zadania dwóch pytań: "czy mogę?" oraz "za ile?". W dobie ACTA i postępującej edukacji społecznej, niby każdy wie, że nie wolno kraść utworów tak samo, jak nie wolno ukraść auta. I co z tego? W praktyce, jak widać, niewiele. Są oczywiście wyjątki, kiedy tych dwóch pytań zadawać nie trzeba i będę je przedstawiać w następnych wpisach. Jeżeli chodzi jednak o zarabianie pieniędzy na cudzej twórczości, to chyba każdy intuicyjnie wyczuwa, że to nie jest ten wyjątek.

Na razie postawię tezę ogólną, ale trzeba ją przyjąć, że raport może być chroniony prawem autorskim. Może, bo istnieją pewnie takie raporty, które ze względu na brak wymaganego indywidualnego charakteru, nie mogą być uznane za utwór. Roboczo zakładamy zatem, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że znaleziony w Internecie raport jest objęty ochroną przez prawo autorskie. Jeżeli tak jest, to wyłączne prawo do czerpania korzyści, związanych z jego używaniem i decydowania komu ostatecznie te korzyści przypadną w udziale, ma autor. Infobroker poprzez czynność zebrania raportów na stronie internetowej, autorem się nie staje. To, że raport jest za darmo dostępny w Internecie nie oznacza, że można na nim zarabiać. Bzdurą jest, że skoro jest dostępny publicznie, to trafił do domeny  publicznej i można z nim robić co się chce. W Internecie nie dochodzi do tzw. "wyczerpania prawa". Owo "wyczerpanie" w świecie kanciastym i namacalnym polega na tym, że wprowadzenie do obrotu oryginału utworu lub jego egzemplarza jest równoznaczne ze zgodą na dalszy obrót nimi. Jeśli więc dochodzi do odsprzedarzy, nie ma już obowiązku szukania autora i uiszczania mu wynagrodzenia. Kwestia ta powinna być z nim uregulowania w momencie wprowadzania dzieła do obrotu i więcej już nas sytuacja majątkowa twórcy nie obchodzi. Zasada ta nie dotyczy Internetu! Zatem jeżeli znajduję jakiś utwór, plik, z którego chce czynić użytek inny niż na własne potrzeby, nieważne czy w ramach kamapanii społecznej, charytatywnej, antynikotynowej, proaborcyjnej, za kasę, za darmo czy za uśmiech, muszę zapytać twórcę, co on na to. Jak twórca nie żyje...to też muszę zapytać. Jego spadkobierców. I pytać tak muszę siedemdziesiąt lat od jego śmierci.

W ramach oferty, która mnie zainspirowała, występują także rapoty, które powstały w ramach działalności Głównego Urzędu Statystycznego (GUS). Czy są one chronione przez prawo autorskie? Uczciwie przyznaję, że nie wiem. Wyjaśniam zatem dlaczego nie wiem i jak mi się wydaje, że jest. W  ustawie o prawie autorskim wymieniono (art. 4.), co nie jest uważane za przedmiot prawa autorskiego a zatem do czego ustawa ta nie ma zastosowania. Zwykle uzasadnieniem dla wyłączenia jest interes publiczny, w tym należyty i sprawny przepływ informacji, dbałość o rozwój innowacji oraz konieczność powszechnego dostępu do danego dobra. W tym wyliczeniu znajdują się między innymi "urzędowe dokumenty i materiały". Powstaje zatem, trudna do rozwiania wątpliwość, czy raport przygotowany przez GUS jest czy nie jest dokumentem urzędowym. Problem polega na tym, że nie istnieje żadna użyteczna definicja tego pojęcia i trzeba oprzeć się o to, co wypracowali sędziowie w orzecznictwie oraz przedstawiciele doktryny prawniczej. Pech chciał, że ani jedni, ani drudzy, nie zajmowali się jak dotąd raportami GUSu. Przytoczę zatem to, co wiadomo na temat "dokumentu urzędowego" a także "materiału urzędowego". Odnosząc te informacje do raportów GUSu, raz można postawić ptaszka a raz iksik. Nie należy jednak podsumowywać rachunku jeden do jednego, bo dla sądu ptaszek może być iksikowi nierówny i nie jestem w stanie przewidzieć, w jakim kierunku przebiegnie jego rozumowanie w danym przypadku.

Dokument jest "urzędowy", jeżeli:

►wydał go uprawniony do tego urząd
►został sporządzony w przewidzianej przez prawo formie
►został wydany przez organ państwowy w zakresie jego działania lub przez podmiot niepaństwowy, jeżeli ten realizuje zadania o charakterze publicznym
►stanowi dowód tego, co zostało w nim urzędowo stwierdzone lub zaświadczone
►przykłady: zaświadczenia, decyzje, uzasadnienia do zaświadczeń i decyzji, pokwitowania pocztowe, dowody doręczeń, obwieszczenia, komunikaty, orzeczenia sądowe, urzędowe uzasadnienia aktów prawnych etc. Warto zapoznać się z rozumowaniem sądu, wedle którego opinia techniczna sporządzona przez biegłego na prywatne zlecenie strony, staje się z momentem dołączenia do akt dokumentem urzędowym.

Materiał "urzędowy":

►jest pojęciem baaaaaaaaaaaaaaardzo szerokim
►obejmuje w zasadzie wszystko to, co nie jest uznane za dokument, ale zostało wydane przez urząd albo dotyczy sprawy urzędowej, albo powstał w wyniku procedury urzędowej
►przykłady: opinie i raporty biegłych rewidentów, wyceny sporządzone przez rzeczoznawców majątkowych na potrzeby samorządu terytorialnego lub Skarbu Państwa. Specyfikacje Istotnych Warunków Zamówienia NIE STANOWIĄ materiału urzędowego.

Uwaga. To, że coś nie jest objęte ochroną autorskoprawną nie oznacza jeszcze, że można to swobodnie reprodukować! 

Każdy infobroker musi zatem w swoim sumieniu rozstrzygnąć dwie kwestie. Po pierwsze czy raport GUSu stanowi materiał urzędowy, bo dokument raczej nie, w rozumieniu prawa autorskiego. W drugiej kolejności niech się zastanowi czy to ładnie czy nieładnie pobierać opłatę za coś, co jest dostępne w Internecie bezpłatnie.

Wątek 2. Klient ma zawsze rację

Jeżeli klient się bardzo uprze i nagle jego czas nie będzie już najwyżej cenioinym dobrem, może zasugerować odpowiednim organom, że padł ofiarą oszustwa. Zgodnie z art. 286 Kodeksu karnego, karalne jest doprowadzenie, w celu uzyskania korzyści majątkowej, innej osoby do niekorzystnego rozrządzenia własnym mieniem, za pomocą wprowadzenia jej w błąd. Nie znam się na prawie karnym i nie wiem czy sąd uzna, że opisane wyżej działanie nosi znamiona wprowadzania w błąd. Jest ono nieetyczne, ale czy sankcjonowe prawem karnym, nie mam pojęcia. Wiem jednak, że jak ktoś zgłosi wniosek o ściganie, nawet bez większej skuteczności, smrodek pozostanie. I rozniesie się z szybciej, niż ściągnie się  kolejny pdf ze strony GUSu.

Zaznaczam, że moim celem nie jest pastwienie się nad kimkolwiek lub robienie złej opinii. Specjalnie nie podaję adresu strony interetowej, za pomocą której odbywają się te niecne praktyki. Zakładam, że odpowiedzialna za nie osoba, może nie wiedzieć, że robić tak, nawet jeśli nie nie może, to nie powinna. Może wpadła na pomysł prowadzenia działalności gospodarczej w ten sposób w przypływie geniuszu. Obawiam się jednak, że spadające jabłko zbyt mocno uderzyło ją w głowę...




środa, 20 marca 2013

A teraz chodź tu do mnie...

Autorzy "Drugiej narodowej piosenki weselnej zaraz po Jesteś szalona" zachęcają, by poczuć się swobodnie. I mają rację!! Nawet tworząc umowę z klientem, infobroker powinien ze swobody korzystać. Ale nie za bardzo...

Dotychczasowe poszukiwania prowadzą do wniosku, że polskie prawo nie przewiduje kompleksowych i optymalnych rozwiązań dla infobrokeringu. W zasadzie reguluje albo jego wycinkowe aspekty, albo niektórych problemów nie uwzględnia wcale. Zatem...jak żyć??!! Swobodnie!!

Podstawową zasadą polskiego, i nie tylko, prawa cywilnego, jest tzw. zasada swobody umów. Wynika z niej, że umówić można się na wszystko i z każdym... poza tym, na co się umówić nie można. Na szczęście wyjątki są tylko trzy. 

Treść i cel skonstuowanej umowy:

►nie mogą być niezgodne z prawem
►nie mogą być niezgodne z zasadami współżycia społecznego
►nie mogą sprzeciwiać się naturze stosunku prawnego (tak, stosunki prawne mają naturę)

Czym jest treść umowy? Większość powie, że to, co mam na papierze. No i nie zawsze większość ma rację. To praw i obowiązków, które ustaliliśmy z drugą stroną, trzeba dorzucić jeszcze przepisy bezwzględnie obowiązujące (to przepisy ustawy, które obowiązują czy się chce, czy się nie chce. Nawet jeżeli nie uwzględniło się ich w umowie i tak znajdą zastosowanie), zasady współżycia społecznego (o nich będzie trochę niżej) i ustalone zwyczaje (dopóki infobrokerzy w praktyce nie wykształcą swoich to sędzia, który o infobrokeringu może wiedzieć jeszcze mniej niż ja, będzie rozstrzygał o ich treści). Może się zatem okazać, że umówiliśmy się na trochę mniej lub trochę więcej, niż nam się wydaje.

Czym jest cel umowy? Jak wynika z orzecznictwa sądowego, jest to korzyść, jaką strony chcą o siągnąć i właśnie w tym konkretnym celu zawierają umowę. Nie we wszystkich umowach ten cel rozkłada się symetrycznie. Będą takie zobowiązania, w ramach których wyraźną korzyść osiąga jedna ze stron.

Sankcją za niedostosowanie się do powyższego zwykle będzie całkowita lub częściowa nieważność umowy. Nie oznacza to jednak, że nie będzie wiadomo na co się umówiliśmy. Jeżeli da się uratować część umowy, na tyle istotną, żeby ta umowa miała jeszcze jakiś sens gospodarczy, w miejsce w którym przekroczyliśmy swobodę umów, wejdą odpowiednie przepisy z ustawy. Problem w przypadku infobrokeringu polega na tym, że może to nie być takie oczywiste, które z przepisów są odpowiednie. Zwykle do sporów przy wykonywaniu umowy dochodzi nie dlatego, że jedna ze stron nie chce robić. Zwykle strona robi lub zrobiła, tylko że inaczej lub co innego niż oczekiwaliśmy. Takie sytuacje będą się zdarzać zwłaszcza wtedy, gdy nie opiszemy dokładnie w umowie o co nam chodzi. 

Swoboda umów pozwoli skonstruować tzw. umowę nienazwaną. Oczywiście możemy ją nazwać jak chcemy i tej nazwy używać. Jest ona jednak wciąż nienazwana z punktu widzenia ustawodawcy, bo to nie on wymyślił, że przydałaby się taka, nie on ją ułożył, nie opisał w paragrafach, czyli jej nie nazwał. Powróćmy do granic ułańskiej, umownej fantazji.

"Granice swobody umów" 

Akt I. Niezgodność treści i celu umowy z prawem

Szczęśliwie parę dni temu miało miejsce nieszczęśliwe zdarzenie, które idealnie posłuży za przykład. Jak zwykle o kobietę poszło. Solista Teatru Balszoj podejrzewał, że to zły dyrektor utrudnia karierę taneczną jego bliskiej koleżance. Zlecił zatem grupie specjalistów pobicie dyrektora a ci, nadgorliwi, oblali go kwasem. Tancerz broni się, że umowa dotyczyła pobicia. W innych okolicznościach mógłby ich pozwać za niewłaściwe wykonanie umowy. W zaistniałych okolicznościach, taki pozew byłby co najmniej niewłaściwy. Umowa jako sprzeczna z prawem jest nieważna. Tyle. Jeśli zatem tajemnicy mężczyzna z akcentem zleci infobrokerowi poszukanie informacji na temat tajnych więzień CIA w Polsce, lepiej uważać! Jak nie zapłaci, sąd nie będzie po stronie infobrokera. Nawet, albo zwłaszcza, jeśli swoje zobowiązanie rzetelnie wykonał.

W Kodeksie cywilnym można przeczytać, że chodzi o niesprzeciwianie się "ustawie". Zwrot ten należy jednak rozumieć bardzo szeroko. Obejmuje on w zasadzie każde źródło prawa powszechnie obowiązującego, niezależnie od tego czy jest rangi ustawy. Ważne, że nie chodzi tutaj o sprzeczność wyłącznie z przepisami prawa karnego, ale także wszystkich innych gałęzi prawa.


Akt II. Niezgodność treści i celu umowy z zasadami współżycia społecznego


Zasad współżycia społecznego nikt nigdy nie widział, ale niejeden odczuł, że to niemiłe, kiedy ktoś je narusza. Chodzi tutaj o pewien zbiór ocen, które funkcjonują w danej grupie społecznej poza przepisami prawa a także o ocenę moralną postępowania stron umowy. Cel tego ograniczenia w zasadzie jest taki, by nie wykorzystywać faktu, że dane zachowanie jest niby zgodne z prawem, mimo że narusza zaufanie pomiędzy stronami i może być przykładem braku lojalności. Może to stwarzać wrażenie, że mechanizm ten jest przewidziany wyłącznie dla ochrony słabszej strony umowy, na przykład konsumenta. Nie jest to prawda! To ograniczenie swobody umów znajdzie także zastosowanie przy relacjach pomiędzy przedsiębiorcami, jednak przy ocenie ich zachowań trzeba będzie przenieść akcent z aspektu moralności na lojalności i tzw. uczciwość kupiecką.

Jakie postanowienia umowne sądy uznały za niezgodne z zasadami współżycia społecznego? Kilka przykładów: ustalenie wygórowanych odsetek; uprawnienie wyłącznie jednej strony do zmiany umowy w dowolnym czasie; wyłączne uprawnienie jednej ze stron umowy do rozstrzygnięcia czy doszło do zawinionego niewykonania umowy.

Ciekawy przypadek rozstrzygał Sąd Najwyższy i chyba dałoby się go odnieść do działalności infobrokerskiej, bo ktoś mógłby wpaść na pomysł, że zawarcie opisanej umowy to świetne źródło informacji. Bajeczka o miasteczku. Było sobie miasteczko, w którym żyli, chorowali i umierali ludzie. Ponieważ miasteczko było niewielkie to zwykle chorowali i umierali w tym samym miejscu. Zespół Opieki Zdrowotnej zawarł z pewnym przedsiębiorcą pogrzebiwym umowę dzierżawy pomieszczeń prosektorium szpitalnego, drogi dojazdowej do prosektorium, kaplicy szpitalnej i jeszcze innych terenów. Okazało się, że dla dzierżawcy umowa ta stanowi świetne źródło informacji, jak najbardziej o znaczeniu gospodarczym. Do jego obowiązków należało: wykonywanie przewozu zwłok pacjentów ze szpitala do prosektorium; przeprowadzanie sekcji zwłok na telefon (to nie mój wisielczy humor, tylko autentyczne sformułowanie z orzeczenia); przewóz szczątków pooperacyjnych ze szpitala do prosektorium. Łaskawie dzierżawca zgodził się, by nie uzależniać wydania zwłok rodzinie od zlecenia mu organizacji pogrzebu, nie domagać się dodatkowego wynagrodzenia za mycie zwłok płynem odkażającym i nie wykonywać za pieniądze jeszcze kilku innych czynności. Umowa ta nie spodobała się konkurentowi właściciela domu pogrzebowego i zgłosił zaistniałe zjawisko jako praktykę monopolistyczną. Tej SN się nie dopatrzył, opisany stan faktyczny nie pasował do definicji, ale zauważył coś innego. Sąd stwierdził, że cel co najmniej jednej ze stron jest sprzeczny z zasadami współżycia społecznego. Uzasadnił, że doświadczenie życiowe uczy, że śmierć człowieka następuje zwykle w szpitalu i dzięki zawartej umowie przedsiębiorca pogrzebowy miał wyjątkowo łatwy dostęp do rodzin zmarłych. Celem zawartej umowy było zatem rozszerzenie jego działalności gospodarczej ze szkodą dla konkurentów, a także być może kontrahentów, którzy nie do końca mają możliwość dokonania racjonalnego wyboru, będąc w określonym stanie psychicznym. I owe zakazy, które pewnie szpital wprowadził żeby się wybielić, przekonały SN, że opisany wyżej cel umowy był stronom znany, bo inaczej nie wprowadzono by do umowy ograniczeń. Jaka z tego nauka? Jest ich kilka, ale najważniejsza jest taka, że wystarczy, że cel jednej ze stron jest sprzeczny z zasadami wpsółżycia społecznego i to już wystarczy, by uznać umowę za nieważną.

Ocena danego postanowienia umowy nigdy nie może być oderwana od okoliczności. Może się zdarzyć, że to samo zachowanie, w zależności od kontekstu, branży, doświadczenia osób, raz będzie kwalifikowane jako naruszające zasady współżycia społecznego a innym nie. Ważne zatem, by w środowisku infobrokerów dochodziło do dyskusji na temat zwyczajów handlowych, wyznaczników rzetelnego działania oraz ustalenia granic lojalności. Będzie to stanowiło punkt odniesienia przy ocenie poszczególnych postanowień umownych.


Akt III. Niezgodność treści i celu umowy z naturą stosunku prawnego


Czym jest natura, zwłaszcza czegoś, co jest rodzaju żeńskiego (stosunek prawny o który nam chodzi zwykle sprowadzi się do wzroceowej umowy), nie jest zadaniem łatwym ani przyjemnym. Najprościej rzecz ujmując, natura stosunku prawnego to to, dzięki czemu poznajemy z jakim stosunkiem prawnym mamy do czynienia. 

Umowa sprzedaży polega na tym, że jednen przenosi własność rzeczy i rzecz wydaje a drugi płaci. To załóżmy teraz, że strony się umówią, że w ramach tej umowy jeden przenosi własność, drugi płaci, ale ten pierwszy nigdy rzeczy do korzystania nie wyda. Infobroker umawia się, że zdobędzie określone informacje, ale równocześnie strony zastrzegają, że utrzyma je w tajemnicy przed klientem. Awokat, mimo że jest związany z klientem typową umową starannego działania zobowiązuje się, że wygra sprawę. Strony umowy dają sobie możliwość do odstąpienia od niej kiedykolwiek sobie tego któraś z nich zażyczy. Ten ostatni przykład dość dobitnie pokazuje o co w tej naturze stosunku chodzi. Umowy zawiera się w jakimś celu, a już na pewno zawiera się je po to, żeby w tym stosunku zobowiązaniowym trwać i mieć z tego określone korzyści. Jeżeli strony od razu postanawiają, że zawierają umowę, ale równie dobrze to mogą jej nie zaweirać i żadna ze stron się nie zdziwi, jeśli jedna ze stron zgłosi, że w zasadzie to nie chce być jej stroną, to jest to sprzeczne już nie tylko z naturą konkretnego stosunku prawego, ale w ogóle z istotą prawa umów.

Prolog, 
czyli co infobroker wiedzieć powinien, żeby nie czuć się skrępowanym swobodą umów


Infobroker powinien wiedzieć w szczególności:


► czy i jakie przepisy istnieją w zakresie zakazu ujawniania i przekazywania określonego typu informacji?

► jakie czynności w zakresie poszukiwania informacji może podejmować bez uzysakania dodatkowych uprawnień?

► jakie informacje może przetważać bez zgłaszania tego odpowiednim organom?

► do jakich informacji ma zagwarantowany bezpłatny dostęp z mocy prawa?

► jakie informacje są chronione w ramach tajemnicy przedsiębiorstwa?

► co stanowi tajemnicę przedsiębiorstwa infobrokera?

►na jakie zasady współżycia społecznego warto zwracać uwagę wykonując zawód infobrokera?



wtorek, 12 marca 2013

Szukajcie a znajdziecie

Czy ewnageliczna myśl św. Łukasza może być uważana za motto infobrokerów? Czego można oczekiwać od infobrokera: powinien szukać czy znajdować? Rozstrzygnięcie tego hamletowskiego dylematu jest równocześnie odpowiedzią na wiele innych, zdecydowanie mniej retorycznych pytań.

Najważniejsze z nich to:

►  jaką umowę z klientem powinien zawrzeć infobroker?
► czy w ramach tej umowy infobroker zobowiązuje się do dołożenia należytej staranności przy wykonywaniu poszukiwań, czy też zobowiązuje się do osiągnięcia konkretnego rezultatu?
► jakie są granice odpowiedzialności infobrokera za treść przekazywanej informacji oraz za skutki decyzji podjętych przez klienta w oparciu o dostarczona informację?

Pytań jest więcej i będę je sobie zadawać i wymyślać nowe. Pozostając w tonie ewangelicznego wstępu, zacznę zatem po bożemu. Od początku. To nieprawda, że w polskim prawie nie ma przepisów, które pozwalałyby uregulować umowę z infobrokerem. Prawdą jest natomiast, że nie ma rozwiązań optymalnych. Umowy, które przychodzą na myśl w związku z infobrokeringiem to umowa sprzedazy, umowa o dzieło, umowa zlecenia  a tym, którzy znajdą ustawę o prawie autorskim, być może także i umowa o stworzenie utworu.

Umowa sprzedaży odpada od razu. Zawiera się ją po to, by jedna strona przeniosła własność rzeczy na drugą stronę umowy, która zapłaci za nią wynagrodzenie.  Przepisy dotyczące sprzedaży rzeczym stosuje się odpowiednio do sprzedaży praw. Informacja, którą świadczy infobroker nie jest ani rzeczą, ani prawem. Poza tym informacja o tym, że jest jak jest, nie ma właściciela. Prawo własności wykonuje się między innymi w ten sposób, że można wszystkim innym zakazać używania danej rzeczy, lub odpowiednio, korzystania z danego prawa. Można co prawda zobowiązać kogoś do nieujawniania informacji, ale zakaz te nz prawem własności nie ma niczego (istotnego) wspólnego!

Wybór pomiędzy umową o dzieło a umową zlecenia jest w zasadzie równoznaczny z udzieleniem odpowiedzi na pytanie: czy infobroker szuka, czy znajduje? Pierwsza opcja zbliża umowę z infobrokerem do umowy o świadczenie usług (do której stosuje się odpowiednio przepisy Kodeksu cywilnego o zleceniu) a ta druga - do umowy o dzieło. I teraz pada ulubiona odpowiedź prawników: "to zależy!". Zależy przde wsyzstkim od tego, na co się z infobrokerem umówimy, ale też od tego, jakie są obiektywna możliwości wykonania zlecenia. Raczej mało prawdopodobne, by klient był usatysfakcjonowany tym, że infobroker bardzo się starał i szukał informacji z należytą starannością, ale bez należytej skuteczności, no i jakoś tak wyszło, że nie wyszło. Rozmawiałam niedawno z osobą zajmującą się wyceną technologii, często współpracującą z infobrokerami. Dowiedziałam się, że przyjął się wśród niektórych profesjonalistów zwyczaj, że dopóki infobroker nie upewni się, że jest w stanie odszukać to, na co klient liczy, nie podejmuje zlecenia. To uzasadniałoby stwierdzenie, że profesjonalny infobroker nie szuka a znajduje. Konsekwentnie, etyka nie pozwala mu pobierać wynagrodzenia za czas spędzony na sprawdzaniu czy jego zasoby i kontakty wystarczą, by wywiązać się z umowy.

Jeżeli by założyć, że oczekujemy od infobrokera zawsze i wyłącznie tworzenia baz danych, można uznać, że łączy go z klientem rodzaj umowy o dzieło. Dość specyficzny rodzaj, bo oprócz tworzenia bazy, infobroker ma sam zdobyć jej elementy i to głównie na tym polega jego zadanie. Na ich wyszukiwaniu i weryfikacji. Gdyby było inaczej, infobrokerem byłby co drugi informatyk. Taką bazę danych można zatem traktować jak dzieło niematerialne, co, między innymi daje wskazówki, jak postępować, jeżeli baza danych będzie miała wady. Odpowiednie przepisy znajdują się w Kodeksie cywilnym w części dotyczącej umowy o dzieło. Baza danych będzie wadliwa, jeżeli dane w niej zawarte będą niekompletne lub nieprawdziwe bądź nieaktualne. Czy jednak zawsze praca infobrokera będzie sprowadzała się do tworzenia bazy danych? Z treści ofert, zamieszczanych na stronach internetowych należy raczej wnioskować, że nie.

Czy infobroker tworzy utwór w rozumieniu ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych (prawa pokrewne to prawa podmiotów, które wykonują różne czynności związane z utworami i zasługują na zauważenie efektów ich pracy, ale za twórców ich uznać nie można. Z praw pokrewnych korzystają na przykład artyści wykonawcy i producenci a prawa te przyznaje się m. in. za pierwsze nagranie lub nadanie utworu. Obrazowo można przestawić to tak: mimo że dzięki hodowcy kur mamy dostęp do jajka, hodowca kur nie jest kurą. Ani jajkiem.)? Intuicja mi podpowiada, że infobroker raczej nie tworzy utworów. Klientowi nie zależy na formie ekspresji i sposobie wyrażenia. Chodzi mu o informację, często taką, która jest powszechnie znana, ale z jakichś względów wszystkim, tylko nie jemu. Prawo autorskie chroni utwory, które charakteryzują się przede wszystkim indywidualnym charakterem. Myślę, że klient nie będzie wcale rozczarowany, jeśli kosztem owego indywidualnego charakteru uzyska dokładnie taką samą informację, jaka jest w posiadaniu konkurencji. Może nawet za to dopłaci. Nie zmienia to faktu, że przygotowany przez infobrokera raport może być, w określonych okolicznościach, chroniony prawem autorskim. Raport czasem tak, sama informacja zawsze nie.

Wniosek z powyższego taki, że zakres obowiązków i usług oferowanych przez infobrokera nie pokrywa się z zakresem umów, proponowanych przez ustawodawcę. Ustawodawca jednak przewidział, że nie przewidzi wszystkiego, w tym infobrokeringu. Ja natomiast przewiduję, że długość postu jest odwrotnie proporcjonalna do chęci zapoznawania się z jego treścią. O profetycznych zdolnościach ustawodawcy napiszę zatem następnym razem.

poniedziałek, 4 marca 2013

Upgrade przez update

I to podwójny!! Moja edukacja trwa, postępuje, tak jak zresztą wiara w ludzi. Pani Patrycja Hrabiec Hojda (o której można przeczytać tu), jak na rasowego infobrokera przystało, dostarczyła mi potrzebne informacje, dzięki którym mogę uzupełnić dwa wątki.

W ramach rozważań nad tym czy infobrokering istnieje, szukałam różnych, a raczej jakichkolwiek, śladów zainteresowania zawodem podmiotów stanowiących lub stosujących prawo. Pisałam m.in. o rozporządzeniu Ministra Pracy i Polityki Społecznej z dnia 27 kwietnia 2010 r. w sprawie klasyfikacji zawodów i specjalności na potrzeby rynku pracy oraz zakresu jej stosowania. Moja intuicja wręcz krzyczała, że nie jest to przejaw dobrowolnej polskiej aktywności, ale tej "dobrowolnej" aktywności związanej z członkostwem w UE. I po raz kolejny okazało się, że intuicji uciszać nie warto. Dnia 5 maja 2012 roku został sporządzony przez Panią Dyrektor Departamentu Rynku Pracy list polecający (dostępny tu) promujący i przekonywujący do udziału w projekcie ,,Rozwijanie zbioru krajowych standardów kompetencji zawodowych wymaganych przez pracodawców". I słusznie!! Jak już się coś sklasyfikowało, to należy także zastanowić się nad tym, co to było. Porządek czynności nie jest przypadkowy. Jest unijny.

Projekt (o którym można poczytać tu) jest współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego, potrwa do końca grudnia 2013 roku. Jego zasadniczym celem jest "(...) przygotowanie nowych zasobów informacji zawodoznawczej." Barbaryzując tenże piękny język można stwierdzić, że zadaniem powołanej grupy ekspertów będzie opisanie na czym polega dany zawód, jakie trzeba spełnić wymogi, by go wykonywać, jak wygląda środowisko pracy etc. Zawodów jest 300 i raczej szybko się nie dowiem czym, wedle urzędowych standardów, zajmuje się infobroker. Za to z przykładowej klasyfikacji, jeżeli ktoś mnie zapyta o syntezę zawodu młynarza, już dzisiaj mogę zacytować, że "młynarz wykonuje przemiał ziarna zbóż na mąkę lub przerób zbóż na kaszę i płatki" (cyt. za: E. Rech-Madejczyk i in., Krajowy standard kompetencji zawodowych dla zawodu 751401 młynarz, s. 6. Dokument dostępny tu). Mozna się także z dokumentu dowiedzieć, że powinna cechować go spostrzegawczość i refleks, potrzebny jest mu także dobry wzrok, węch i sprawny zmysł dotyku. Tworzone przez grupę specjalistów standardy mają na celu ułtawienie komunikacji pomiędzy szukającymi pracy a pracodawcami. Będzie to chyba bardziej przydatne obcokrajowcom do nauki języka polskiego albo dzieciom w szkole, tytuł cyklu lekcji "Poznajemy zawody". Ale nie ma się co czepiać, wśród tych 300 zawodów, oprócz młynarza, portiera, grawera, bacy i innych wydawałoby się, że znanych profesji, będzie także infobroker. Trzeba zachować czujność i z końcem roku powrócić na stronę projektu, kiedy już będzie przygotowana specyfikacja zawodu infobroker.

A sprawa druga wymagająca aktualizacji, to moja propozycja, by infobrokerzy w Polsce stworzyli własne stowarzyszenie.Aktywnie działający infobrokerzy już próbowali i zapraszali resztę nazabranie założycielskie Stowarzyszenia Brokerów Informacji (można o tym przeczytać tu i pewnie też spróbować nawiązać kontakt z osobami biorącymi udział w dyskucji) a reszta...no cóż...przyjmijmy, że do dzisiaj tworzy statut stowarzyszenia.


sobota, 23 lutego 2013

Większa i mniejsza połowa


Nie da się tak podzielić całości. Niby i w teorii, bo co ja poradzę, że ciągle trafiam na ogłoszenia i wyznania tej większej połowy infobrokerów, którzy z profesjonalizmem mają tyle wspólnego, że widzieli kiedyś profesora. Najgorsze, że ja wcale takich informacji nie szukam, ale nieustannie je znajduję. Chciałam sprawdzić, jakie wymagania są stawiane kandydatom na infobrokerów przez przyszłych pracodawców (wrócę w następnych wątkach do tego, czy to dobry model, by infobroker był u kogoś zatrudniany). Pierwsze (nie!)lepsze ogłoszenie: jeśli szukasz dodatkowego zajęcia, zostań infobrokerem! Kuszą prowizją od sprzedaży, nie wiem czego, bo informacji z prawnego punktu widzenia się sprzedać nie da, i UWAGA: bezpłatny, niezobowiązującym przeszkoleniem on-line. Ta wyrafinowana forma zdobywania wykształcenia kierunkowego zwana jest także szkoleniem e-mail. Chciałam się nawet na nie zapisać, ale, szczęście w nieszczęściu, zlikwidowano stronę z kursem. 

Dobra. Nie jest źle, znalazłam dziadostwo, będzie o czym pisać, ale obiektywnego obrazu wciąż mi to nie daje. Szukam dalej. I znajduję. Potrzebny infobroker, specjalista ds. informacji biznesowej. Czego się od niego oczekuje? Umiejętności wyszukiwania i analizy informacji, znajomości procesów biznesowych, znajomości zagadnień ekonomicznych i regulacji prawnych. Tego ostatniego zwłaszcza, albo nie za bardzo, bo w zakres obowiązków będą wchodziły usługi detektywistyczne. Jest to koncepcja bardziej rewolucyjna niż ostatnia fala deregulacji zawodów, bo od kandydata nie wymaga się licencji ani zobowiązania, że jeżeli wejdą w życie przepisy znoszące egzamin państwowy, przejdzie wymagane prawem szkolenie.

Być może firmy, które szukają specjalistów nie zamieszczają ofert w Internecie. W końcu fachowców z ogłoszenia się nie bierze. Mogę przyjąć, że tak jest. Że to czego jest pełno w Internecie to nie efekt działania infobrokerów tylko rzeszy amatorów, zarówno po stronie szukających jak i tych chętnie dających się odnaleźć. I że w ogóle nie powinnam się tym zajmować, bo to po prostu nie jest infobrokering. Ale skąd ja mam wiedzieć, że ta profesja ma wyśrubowane standardy i że jak ktoś twierdzi, że infobrokerem jest, to przed weryfikacją ma to taką wartość, jak informacja od internauty, którego nigdy na oczy nie widziałam, że wygląda no prawie jak George Clooney, bo jest wyższy i młodszy?! Czy środowisko może się oburzać, że ci amatorzy to nie infobrokerzy? Niestety, ale przedstawiciele innych zawodów muszą cierpieć za miliony. Nie ma rady. Zły prawnik to też prawnik. Lekarz łapówkarz też lekarz. Psycholog z problemami, które liczył, że zrozumie i rozwiąże dzięki studiom to też psycholog. Nawet sędzia nie przestaje sędzią być, gdy jest kaloszem. Jeśli reszcie zależy, by często niesprawiedliwe uogólnienia, nie kreowały wizerunku całej grupy zawodowej, podejmują walkę z wiatrakami, które najpierw są opinią a potem stereotypem. Czy jest uprawnione w ogóle stwierdzenie, że nieprofesjonalny infobroker to nie infobroker? Dlaczego infobrokerzy mieliby NIE cierpieć za miliony?

Co ja mogę...no co ja mogę?! Mogę kreować swój światopogląd w oparciu o dostępne informacje a niestety przeważają te pochodzą od większej połowy. I czyja w tym wina? Hmm..strach się bać, ale trudno: wszystko wskazuje na to, że samych infobrokerów. Ja wiele w tym zakresie nie mogę, ale infobrokerzy mogą wszystko! Można podsunąć im dwie opcje. Jedna hardcorowa a druga ma szanse na powodzenie.

Wersja hardcore:
lobbować za reglamentacją dostępu do zawodu, wskutek czego mianem infobrokera mogłyby się posługiwać jedynie osoby z kierunkowym wykształceniem i odpowiednim doświadczeniem. Co to da? Na pewno nie zmniejszy ilości hochsztaplerów na rynku, ale być może da potencjalnemu klientowi do myślenia, że z jakichś powodów ten buszujący z zbożu informacji wymyśla coraz to kreatywniejsze nazwy dla swojego zajęcia. I wtedy rzeczywiście infobroker zaczyna brzmieć dumnie. Koncepcja jest politycznym hardcorem, biorąc pod uwagę ostatnie posunięcia deregulacyjne i raczej spodziewanych efektów by nie przyniosła, ale!! uświadomiłaby społeczeństwu czym jest infobrokering i że infobroker infobrokerowi nie równy.

Wersja mająca szanse na powodzenie:
założyć stowarzyszenie promujące dobre praktyki w tym zawodzie, zintegrować środowisko, pomyśleć wspólnie jakie prawne optymalne rozwiązania ułatwiłyby infobrokerom pracę. Podobno Polacy nie gęsi, jednak do znudzenia powoływanie się na standardy etyczne AIIP może sugerować coś innego. Jest tyle spraw, którymi takie stowarzyszenie mogłoby się zająć. Tyle możliwości, fuch, stanowisk, inicjatyw, co nie jest niczym złym, jeśli służy dobrej sprawie.

Chcieć to móc! A jak się nie chce, to nie można się dziwić a tym bardziej oburzać, że totalny laik, na przykład ja, za infobrokera będzie uważał każdego, kto twierdzi, że nim jest.

wtorek, 19 lutego 2013

Co z tą informacją?!

Żeby w ogóle móc ustalić cokolwiek w zakresie aspektów prawnych infobrokeringu trzeba rozstrzygnąć, co z w zasadzie robi z informacją infobroker i co to jest...ta informacja?

Ponieważ infobrokering nie doczekał się zbyt wielu kompleksowych publikacji, a po polsku w sumie jakichkolwiek (polecam za to teksty Pani Sabiny Cisek, wiele z nich jest udostępnione na portalu Slideshare w formie ściągalnych prezentacji ppt), nie można poprzestać na błogiej i często samowystarczalnej teorii. Należy zmierzyć się z praktyką, czyli rzeczywistością. A jak powszechnie wiadomo, najpopularniejszą rzeczywistością od paru lat jest Internet.

Powstały różne definicje, których autorzy wskazują na różnice pomiędzy danymi a informacjami i pomiędzy tymi ostatnimi a komunikatem. Na podstawie pobieżnej analizy dostępnych w Internecie opisów usług oferowanych przez inforbrokerów jestem w stanie stworzyć nową definicję informacji. Informacja to wszystko to, czego klient nie wie a chciałby wiedzieć. Wszelkie inne definicje są mało funkcjonalne.

Zanim zacznę się zastanawiać czy infobroker sprzedaje informację, świadczy usługę w ramach zlecenia, wykonuje dzieło czy też tworzy utwór, należy sprawdzić co infobroker twierdzi, że może (poniższe wyliczenie nie jest obiektywnie, ponieważ stanowi zbiorcze zestawienie danych z różnych stron internetowych):

zagwarantować stuprocentową skuteczność (..oh really?!);
tworzyć raporty i analizy gospodarcze;
tworzyć bazy danych;
zestawiać ceny i inne informacje gospodarcze;
dostarczyć kontakty handlowe;
dokonać analizy marketingowej;
wykonać audyt potrzeb informacyjnych;
zbadać rynek i konkurencję;
monitorować informacje;
dostarczać informacje biznesowe, prawne, medyczne i inne;
dostarczać newsy i ciekawostki;
dbać o przepływ informacji pomiędzy klientem a klientami klienta;
administrować profilami społecznościowymi;
zarządzać informacjami.

Z mojego, prawnego punktu widzenia, przed każdym infobrokerem, poza tymi powyższymi (chociaż baaaardzo wątpię, że wszystkimi), stoją następujące zadania:

1) ustalić co tak naprawdę oferuje, bo bez tego nie da się skonstruować dobrej umowy. Dobra umowa to taka, na podstawie której wiadomo, czego, kiedy i za ile można się domagać od drugiej strony i co jeżeli druga strona udaje, że o tym wszystkim nie wie;
2) zwrócić uwagę na zakres ryzyka i odpowiedzialności, jakie infobroker na siebie bierze;
3) dowiedzieć się, jakie są konsekwencje tego, że zadanie któreo realizacji się podjął jest niemożliwe (UWAGA: dotyczy tylko tych infobrokerów, którzy nie mają stuprocentowej skuteczności);
4) mieć świadomość czy i w jakim zakresie może chronić swoje metody pracy i sposoby wyszukiwania informacji;
5) nie móc się pochwalić czynnym udziałem w procesie tworzenia mitologii w zakresie ochrony własności intelelktualnej.

Może dla infobrokera pojęcie "zbyt wiele informacji" nie istnieje, ale dla większości czytelników blogów, to powyższe to i tak objętościowo duża przesada. Reszta w następnym wpisie!





czwartek, 7 lutego 2013

Czy infobrokering istnieje?

Jak mówi radzieckie porzekadło, na każdego i na wszystko co istnieje, znajdzie się paragraf. A czy jest "paragraf" na infobrokering? Czy infobrokering w ogóle...istnieje?!

W Polsce infobrokering jest nowym zjawiskiem ekonomicznym. Tak  nowym, że gdy ktoś pyta "hmm...a co to jest, ten infobrokering?", to nie chce zagaić rozmowy. Po prostu chce wiedzieć. Ciekawe co o Internecie powiedziałby ten, kto spostrzegł, że papier zniesie wszystko, ale akurat w tym przypadku Internet jest nośnikiem istotnej, nomen omen, informacji. Wynika z niej, że infobrokering stał się przdmiotem działalności całkiem sporej grupy przedsiębiorców. Sama otrzymałam niedawno ofertę od przedsiębiorcy, którego biznes jest oparty na informacji. Co prawda mało dla mnie cennej, bo dostępnej w eleganckiej tabelce na jednej ze stron gov.pl., ale ta druga, dla mnie pierwsza, informacja jest już bardzo istotna. Otóż okazuje się, że infobrokering jest live and kicking (...and spamming)!

Wiemy już, że infobrokering w rzeczywistości wirtualnej i pozanetowej istnieje (oferowane są bowiem spotkania z infobrokerem w realu). Dzięki radzieckiej mądrości wiemy też, że znajdzie się na niego paragraf, pytanie tylko czy został w polskim prawie jakikolwiek skonstruowany z myślą o infobrokeringu? Albo chociaż o zawodzie infobrokera bez nazywania go w ten sposób?

Przyznam się, że byłam przekonana, że nie istnieje żaden przepis, odnoszący się wprost do infobrokeringu. Byłam przekonana do momentu aż to sprawdziłam. Otóż istnieje ustawa, która określa zadania państwa w zakresie promocji zatrudnienia, łagodzenia skutków bezrobocia oraz aktywizacji zawodowej (Ustawa z dnia 20 kwietnia 2004 r. o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy, Dz. U. z 2008 r., Nr 69, poz. 415 ze zm.). Do tej ustawy wydano rozporządzenie, klasyfikujące zawody i specjalności na potrzeby rynku pracy (Rozporządzenie Ministra Pracy i Polityki Społecznej z dnia 27 kwietnia 2010 r. w sprawie klasyfikacji zawodów i specjalności na potrzeby rynku pracy oraz zakresu jej stosowania, Dz. U. z 2010 r., Nr  82, poz. 537 ze zm.). I jaki zawód otrzymał numer 04 w klasie 2622, czyli "Bibliotekoznawcy i specjaliści zarządzania informacją"? Broker informacji (researcher)!

Sprawdziłam też czy jeżeli infobroker chce zarejestrować działalność gospodarczą to czy ma w czym z PKD (Polskiej Klasyfikacji Działalności) wybierać. Infobrokera powinien zainteresować dział "Działalność usługowa w zakresie informacji". Zgrupowano w nim takie działalności jak przetwarzanie danych; zarządzanie stronami internetowymi (hosting) i podobna działalność; działalność portali internetowych. Nie jest wykluczone, że infoboker będzie świadczył wymienione powyżej usługi. Gdybyśmy jednak próbowali scharakteryzować jego zawód poprzez opisne wyżej czynności,  przypominałoby to odpowiedź na pytanie "-A co to jest? Duże, zielone i kwadratowe? -Mała czerwona piłeczka." Należy więc poszukać gdzie indziej, ale całkiem niedaleko. W tym samym dziale ujęto "pozostałą działalność usługową w zakresie informacji". W tej matrioszce z kolei, dla niewtajemniczonych: schemat PKD to jedna wielka matrioszka, siedzą kolejne matrioszki "działalność agencji informacyjnych" oraz "pozostała działalność usługowa w zakresie informacji, gdzie indziej niesklasyfikowana". I to jest nasza matrioszka. Tak wedle PKD swoją działalność powinien określić infobroker. Jak wynika z pouczenia na stronie CEIDG (Centralnej Ewidencji i Informacji o Działalności Gospdoarczej), w tej podklasie mieści się "wyszukiwanie informacji wykonywane na zlecenie"

Tak właśnie będę rozumieć istotę infobrokeringu.

Prawdy i mity dotyczące celu i wyniku powyższych poszukiwań:

1. Wynika z nich, że polski ustawodawca zauważył istnienie takiego zawodu jak infobrokering.
MIT:  Sformułowanie "broker informacji" raczej przez przypadek wkradło się do rozporządzenia i był to zapewne surrealistyczny przypadek obiektywny, prowokowny przez przepisy unijne. 

2. Infobroker musi wiedzieć jak zakwalifikować swoją działalność wedle PKD, bo nie uzyska wpisu do CEIDG lub KRS.
MIT:  Nikt, żaden organ administracji publicznej, w praktyce nie weryfikuje podczas wpisu podmiotu do ewidencji lub rejesrtu tego, czy planowana działalność jest odpowiednio przyporządkowana do kodu. Sama znalazłam w CEIDG przedsiębiorcę, który nazwał się infobrokerem a jako przeważający typ działalności wpisał: "nauka języków obcych".

3. To co ustaliłam i opisałam powyżej jest ważne.
PRAWDA!: Dlaczego?  O tym w następnych wpisach!

poniedziałek, 4 lutego 2013

Trzeci najstarszy zawód świata

Wiadomo, jaki jest najstarszy zawód świata. Jeżeli drugie w kolejności jest szpiegostwo, trzeci musiał być infobrokering. Nazwę miał na początku mniej marketingową, ale nie ma się co dziwić! Naprawdę trzeba dzisiaj dobrej nazwy, żeby po raz n-ty w dziejach gospodarki sprzedać hasło czas to pieniądz

Ponieważ lubię i czas spędzony mądrze, i pieniądze, postanowiłam zainteresować się infobrokeringiem (po pewnym czasie zainteresowałam się nim nawet autentycznie). Nikt dotąd nie zajmował się kompleksowo prawnymi aspektami infobrokeringu, informacji tej nie uzyskałam od żadnego wiarygodnego infobrokera - sprawdziłam w Internecie, będę więc miała przywilej i przyjemność być pierwsza. Liczę na pomoc osób aktywnie działających na rynku infobrokerskim, ponieważ nie wykluczam, że moja prawnicza wyobraźnia może być miejscami ograniczona lub totalnie zboczeniozawodowo wybujała.

Mam zamiar pisać o prawnych aspektach infobrokeringu jasno i bez bełkotu. Jak człowiek, nie jak prawnik. Część pierwsza niebawem!