piątek, 21 czerwca 2013

www.: weni, widi, wiczi...?

Skoro design jest dizajnem, businessman biznesmenem a wywiad udzielony wyłącznie jednej stacji to wywiad ekskluzywny, spolszczona wersja słów Cezara i tak wydaje się być mało ordynarna. 

Na czym polega "weni" i "widi" w przypadku stron internetowych wie dzisiaj każde dziecko, ale co bawet bardziej podkreśla powszechność zjawiska, niejedna babcia! A "wiczi" ??!! Siedzi sobie infobroker w stadium larwalnym przed komputerem i dobrze wie, że by przekształcić się w motyla a potem orła biznesu, ewolucja płata figle, potrzebna mu jest dobra strona internetowa. No to siedzi i weni, i widi...i wiczi! Podbija cudzą stronę internetową, niczym Juliusz Cezar Farnakesa, i bierze w niewolę teksty, układ strony i kolorki,  t(j)uningując je nieznacznie przed wystawieniem na widok publiczny. Czy metoda "na Juliusza" jest legalna? Od razu zaznaczam, że nawiązuję wyłacznie do aspektu "widi" a nie pracy programisty, dzięki któremu jest możliwe "weni" i inne aspekty związane z funkcjonowaniem strony internetowej.

Aby rozstrzygnąć powyższy dylemat, trzeba wiedzieć czy infobroker planując wygląd strony internetowej i pracując nad jej treścią, tworzy dzieło? Oczywiście, że każdy powie, że tak. Nawet arcy! Pytanie tylko czy jest to dzieło w rozumieniu prawa autorskiego.

Zgodnie z artykułem 1 ust. 1 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych,

przedmiotem prawa autorskiego jest każdy przejaw działalności twórczej o indywidualnym charakterze, ustalony w jakiejkolwiek postaci, niezależnie od wartości, przeznaczenia i sposobu wyrażenia (utwór).

Trzeba zatem ustalić:

(1) czy to, co widzimy jako stronę internetową jest przejawem działalności twórczej?
(2) czy to ma indywidualny charakter?
(3) czy to jest ustalone w jakiejkolwiek postaci?
(4) last not least: czy to jest wynikiem działalności człowieka?

Powyższe cztery kroki są o tyle istotne, że takie właśnie pytania należy sobie zadać we wszystkich przypadkach, kiedy trzeba rozstrzygnąć czy coś jest chronione przez prawo autorskie, czy nie jest. Warto więc je zapamiętać.

Ponad tymi czterema pytaniami jest jedno superpytanie: czy wiem o jakie "to" mi chodzi?! W przypadku strony internetowej mogę wyróżnić kilka "totów". Czym innym jest portal, rozumiany jako zintegrowany system informacyjny, dostępny użytkownikom za pomocą internetu i w jego ramach decyzja o rozmieszczeniu jego poszczególnych elementów, czym innym jest szata graficzna portalu a za kolejne "to" można uznać teksty zamieszczane na portalu. Chcąc w miarę kompleksowo odpowiedzieć na pytanie czy metoda "na Juliusza" jest dozwolonym działaniem, będę się odnosić do wszystkich "totów" na raz.

Ścieżkę do zwycięstwa, pozostając w kręgu juliuszocezarowskich skojarzeń, zacznę od końca.

(4) To czy działalność, którą oceniamy pod kątem bycia chronionym utworem jest efektem pracy człowieka, jest wbrew pozorom istotne a może nie być oczywiste. Wystarczy sobie wyobrazić sytuację, w której po ulewie zostaje na ścianie czyjegoś domu święty zaciek o kształcie, zdaniem niektórych, Jezusa Chrystusa. Cała wieś podbiega i robi sobie telefonem czy tam aparatem swoje własne, święte obrazki. Właściciel domu twierdzi, że ma prawa autorskie do dzieła, które ukazało się na jego ścianie. Nie ma. Ma prawo do prywatności, dzięki któremu może pozbyć się gapiów spod swojego okna. Praw autorskich nie ma ani ściana, ani jej właściciel.

Poniekąd można powiedzieć, że strony internetowej też człowiek nie robi, bo robi ją maszyna. Owszem, ale ona służy w powyższym przypadku za narzędzie, które umożliwia korzystanie z danej formy wyrazu. Zrobi tyle, o ile zostanie poproszona (poza licznymi przypadkami złośliwości przedmiotów martwych). To też istotne, na ile działania owej maszyny są wynikiem standardowego programu a ile w nich istotnych wskazówek twórczych użytkownika.

 (3) Ustalony to nie to samo, co utrwalony. Oznacza to, że prawo autorskie wcale nie wymaga, by efekt działalności twórczej był zapisany na jakimś nośniku. Nie mówiąc już o obowiązku rejestracji utworu. Wystarczy, że pomysł jaki mamy w głowie, on sam chroniony nie jest, zostanie z niej wydobyty i wyrażony w dowolnej formie. To już wystarczy by uznać, że utwór został ustalony. A form jest wiele. Słowo, litera, obraz, dźwięk, kształt i wszystko inne, jeśli tylko nadaje się do wyrażenia twórczej działalności. Każda z wymienionych, no może poza kształtem, może posłużyć jako forma wyrażenia dla utworów, które budują stronę internetową.

(2) i (1). W zasadzie dobrze jest działalność twórczą zestawiać od razu z indywidualnym charakterem, bo to oszczędzi trochę. Co mi po twórczości, która nie jest indywidualna? Żeby nie czynić ogólnych i teoretycznych wywodów, od razu skupię się na przykładach, które każdy na stronie internetowej "widi".

W orzecznictwie, ubogim, skąpym i do policzenia niemalże na palcach Twixa, uznano, że portal internetowy i jego szata graficzna mogą być uznane za utwór, jeśli spełniają wymienione powyżej warunki. Co zatem podlega a co nie podlega ochronie? Od razu zaznaczam, że poniższe ustalenia mają charakter wyłącznie informacyjny, ponieważ każdy przypadek należy oceniać odzielnie.

Układ strony

Dzisiaj chyba nikt nie twierdzi, że zamieszczenie na stronie zakładek (o nas, u nas, z nami, cena, kontakt i inne), to efekt twórczości, który należy chronić prawem autorskim. Zatem sam sposób prezentowania treści w ten sposób, poprzez podzielenie jej na działy, ochronie prawnoautorskiej nie podlega.

Teraz można się zastanowić czy kryteria wedle jakich tę treść grupuję nie mogłyby podlegać ochronie. Mogłyby, ale musiałyby być tak oryginalnie dobrane, że nie bardzo jestem w stanie podać jakiś przykład. Planując stronę dla działalności infobrokerskiej można spodziewać się, że pojawi się na niej dział poświęcony ogólnemu opisowi przedsiębiorcy, typom świadczonych usług, może prezentacji kompetencji zespołu, cennik, w którym będzie wszystko poza konkretną ceną, i kontakt. To taki standard. Niektórzy dodają także "bazę wiedzy", opisując tam podstawowe zagadnienia związane z infobrokeringiem, czasem zresztą dla własnego komfortu, żeby klient nie spodziewał się niemożliwego. Może się także znaleźć odesłanie do pożytecznych zasobów poprzez zamieszczenie linków, na jednej ze stron znalazłam zakładki takie jak "prezenty wirtualne" czy "konto-bank" co oczywiście jest twórcze w porównaniu z "cennik", ale obawiam się, że dla sędziego to za mało, by przyznał temu ochronę autorskoprawną.

Nikogo też już dzisiaj nie dziwi, że pod kategoriami, na pasku, pojawiają się zmieniające się zdjęcia. To też sposób  prezentacji treści. Albo że w dole ekranu pojawia się kalendarz, albo formularz kontaktowy, albo że gadają do nas awatary. Nie ma przeszkód by wymyślić takie "albo" które na tym tle będzie super twórcze i indywidualne. Na pewno jest to wyzwanie!

Podsumowując, układ strony w powyższym rozumieniu jest w większości dyktowany charakterem świadczonych usług i pewnym zwyczajem. Z jakichś względów zakładki są po bokach strony i na górze a nie na dole.

Dodatkowo należy zwrócić uwagę, że jest obecnie wiele możliwości tworzenia stron internetowych z pomocą szablonu. To osłabia lub wręcz wyklucza ochronę prawnoautorską, ponieważ wybór z przedstawionych rozwiązań eliminuje skutecznie aspekt indywidualnej twórczości.

Grafika strony

Ta kwestia jest stosunkowo prosta. Na grafikę można patrzeć jak na obrazek i nie trzeba tworzyć tu specjalnych zasad dla przestrzeni wirtualnej. Twórczy i indywidualny charakter sędzia ocenia zwykle "na oko",  co akurat w przypadku grafiki złym rozwiązaniem nie jest. Często, panie zrozumieją o co chodzi, ważne dla właściciela strony mogą być kolory. Na przykład  jeden z projektów, w którym mam przyjemność brać udział, jest fioletowopopielaty z naciskiem na fioletowy. I bardzo się czuję do tych kolorów przywiązana, ale jak się okazuje, nie ja jedna. Dobrze wyglądają razem, są eleganckie i mają tysiące odcieni (to zrozumieją tylko panie). Uwalniali orkę, uwolnić trzeba też kolory, chyba że ktoś zrobi stronę tak łudząco podobną do naszej, że klient zwyczajnie może się pomylić. Wtedy, jeśli z punktu widzenia prawa autorskiego to za mało, można sięgnąć do przepisów ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji. Trzeba jednak brać wtedy pod uwagę całokształt.

Teksty na stronie

Ehh...teraz prawda, która mnie autentycznie boli prawie tak bardzo jak osobę, która mnie skłoniła do tego postu. Prawo autorskie nie służy temu, żeby monopolizować język polski. Prawo autorskie nie chroni pomysłu, koncepcji, ale środki wyrazu.

Przykład z życia wzięty, nie ten tylko inny oczywiście w naturze występował. Przedstawiam Państwu dwie postaci: Infobroker A z polotem i ambicją; Infobroker B i na tym prezentację jego sylwetki zakończę.

Infobroker A prezentuje swoje usługi na stronie i pisze, że, przykładowo:

► dla doktoranta prawa dokonaliśmy analizy dostępności materiałów o zdatności arbitrażowej sporów dotyczących patentu w języku polskim.

Infobroker B pisze, też przykładowo, ale nie!przypadkowo:

► dla magistra ochrony środowiska sprawdziliśmy bibliografię w języku polskim

...i mógłby to być przypadek, ale ciągle chodzą mi głowie słowa Szymborskiej "przepraszam przypadek, że nazywam go koniecznością", bo w zasadzie każe od kropki, jest kropka w kropkę na zasadzie powyższej. Wiem, że boli, ale uważam, że sąd nie dopatrzy się w takim przypadku naruszenia prawa autorskiego, bo w ogóle wątpliwe czy prawo to służy takim krótkim wypowiedziom. To jest niefajne, to jest nieuczciwe, ale obawiam się, że w formie takiej jak podana, dozwolone. Oczywiście, dla chcącego nic trudnego, można próbować twierdzić, że to czyn nieuczciwej konkurencji, że niezgodny z dobrymi obyczajami, ale będzie z tego więcej kosztów niż pożytku. Pisząc doktorat mam natomiast obsesję z cudzysłowem i przypisami, jakby każde słowo było chronione prawem autorskim, ale to bardziej ze względu na rzetelność naukową i brak świadomości, kto będzie ów doktorat recenzował. Ego nie ma granic i nie mam zamiaru niczyjemu ego tłumaczyć, że idea objęta ochroną nie jest. Wolę zacytować.

Podsumowując: takie "inspiracje" trzeba zwalczać metodami innymi niż pozew o naruszenie prawa autorskiego [do niczego nie nawołuję - przyp. autorki].

To wcale nie oznacza, że zawartość strony internetowej nie może być chroniona prawem autorskim. Akurat w tych przypadkach, które opisałam, słabo to widzę.  

Czy ktoś ma dla mnie jakieś inne przypadki??!!


niedziela, 9 czerwca 2013

Cichosza! i problemy z byłymi

Know-how część II. 

Jestem z Krakowa, od zawsze, i nie mogę nie kochać Grzegorza Turnaua a zwłaszcza jego twórczości. Zwykle mówienie o tym, co autor miał na myśli, ma niewiele wspólnego z jego zamysłem, ale w końcu jestem z Krakowa. Oznacza to, że jestem skąpa i przemądrzała. Jak zaczyna się Cichosza (słowa G. Turanu i M. Zabłocki)? Tak:
"Po cichu
po wielkiemu cichu
idu sobie ku miastu na zwiadu
idu i patrzu (...)"
I tak właśnie, po cichu, w kierunku każdego infobrokera, może sobie iść na zwiady konkurent. Być może na razie, dopóki zawód ten nie jest jeszcze silnie reprezentowany i pewnie wielu z infobrokerów pracuje w pojedynkę, ryzyko wypłynięcia informacji nie jest wielkie. Sami infobrokerzy wiedzą pewnie najlepiej, że im mniej osób i pośredników jest dopuszczonych do informacji, tym trudniej ją zdobyć. Infobrokerzy wiedzą też dobrze, że najsłabszym ogniwem w utrzymaniu tajemnicy jest...człowiek. Inwestycja w zabezpieczenia techniczne nie uchroniła jeszcze nikogo przed za długim językiem. Kary z Kodeksu Hammurabiego są mało eleganckie. Polecam zatem opracowanie strategii ochrony know-how w oparciu o Ustawę o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji.

W ostatnim poście stworzyłam definicję know-how, przez które rozumiem takie dobra niematerialne, które z jakichś względów nie są przez przedsiębiorcę chronione przy kosztownej współpracy z Urzędem Patentowym albo po prostu nie spełniają wymogów ustawowych, by taką współpracę nawiązać. Spełniają jednak taki wymóg, że są dla infobrokera ważne i ma wrażenie, że to dzięki nim ma przewagę nad konkurencją.

Tajemnicą przedsiębiorstwa, zgodnie z art. 11 Ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji, mogą być informacje techniczne, technologiczne, organizacyjne lub inne, posiadające wartość gospodarczą. Tutaj jest miejsca na ochronę wszelkich metod biznesowych; sposobów na sprawne wyszukiwanie informacji; kolejności wykonywanych czynności przy wyszukiwaniu informacji, dzięki której oszczędza się czas i pieniądze; metod nawiązywania kontaktów biznesowych i wielu innych wypracowanych przez infobrokera pomocnych, nienamacalnych narzędzi, które nie są objęte ochroną prawnoautorską ani patentową. 

Informacje te, żeby objęła je ochrona z ustawy, muszą mieć wartość ekonomiczną. Przyjmuje się, że oznacza to, iż ich wykorzystanie może zwiększyć zyski lub zaoszczędzić wydatki innego przedsiębiorcy.

Po drugie to, co chcemy chronić tajemnicą przedsiębiorstwa, nie może być podane do wiadomości publicznej. Tajemnica przedsiębiorstwa nie obejmuje zatem tzw. znanego know-how. Jeżeli mamy zlecenie, dotyczące wyszukania artykułów na dany temat i korzystamy z wyszukiwarki Google Scholar, nie liczmy, że uda się nam ten sposób działania chronić przed, uczciwą lub nieuczciwą, konkurencją. W orzecznictwie utrwaliło się, że tajemnica przedsiębiorstwa nie może obejmować informacji, które mogą być legalnie i w zwykłej formie zdobyte przez zainteresowanego. Należy także zwrócić uwagę, na cienką granicę pomiędzy specjalistyczną wiedzą a tajemnicą przedsiębiorstwa. Dowodzenie co jest czym może być bardzo kosztowne, jednak warto zwrócić uwagę, pojęcia te nie do końca się pokrywają. Decydujące, dla otrzymania ochrony, będzie to czy ta wiedza, mimo że jest bardzo specjalistyczna, jest powszechnie dostępna.

Ile osób może wiedzieć o tajemnicy, żeby jeszcze była tajemnicą? Ustalenie tego jest ważne, bo, np. dla większości kobiet, gdy mąż mówi coś w tajemnicy, to jest to oczywiste, że dowiedzą się trzy przyjaciółki, mama i kilka koleżanek z pracy. Sąd wypowiedział się już na ten temat, stwierdzając, że nie ustaje stan tajemnicy, jeżeli wie o niej ograniczone grono osób, zobowiązane do dyskrecji. W tej grupie mogą znaleźć się zarówno pracownicy jak i kontrahenci danego przedsiębiorcy.

Bardzo ważne! Przedsiębiorca musi podjąć działania, zmierzające do ochrony tajemnicy. Stąd wymóg, że aby ją utrzymać, konieczne jest zobowiązanie innych osób do dyskrecji. Nie można niczego przyjmować za oczywiste. Nie jest mądre pukanie się po głowie, zaraz po tym, jak "zdebilniały pracownik coś wypapla a przecież to tajemnica." Alokacja debilizmu w powyższym przypadku nastąpiła zdecydowanie gdzie indziej. Należy dawać wyraźnie do zrozumienia wszystkim, którzy mają do tajemnicy dostęp, że jest ona tajemnicą i że należy ją chronić. Ważne też, by podpisywać stosowne dokumenty z pracownikami i kontrahentami. W polskiej rzeczywistości, w której intercyza przed ślubem jest traktowana niemalże jak żądanie rozwodu, praktyka ta przez niektórych jest postrzegana jako brak zaufania. Jak mawia moja ulubiona serialowa bohaterka: "Trust but verify". Nic nie stoi na przeszkodzie, aby do dyskrecji zobowiązały się obie strony, co być może załagodzi atmosferę. Papier jest ważny dlatego, że w sądzie trzeba będzie wykazać, że podjęło się kroki, zmierzające do zabezpieczenia tajemnicy. Tajemnicę przedsiębiorstwa może także naruszyć osoba, która posiadła informację przypadkowo. Nie chodzi zatem o to, że z każdym muszę zawierać umowę o obowiązku poufności. Jest to jednak dobre rozwiązanie w kręgu osób, z którymi stale współpracuję.

A co jeśli ktoś udostępni informację infobrokerowi, zapewniając, że jest z pewnego i legalnego źródła a okaże się, że stanowi ona tajemnicę przedsiębiorcy? Ustawa o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji zadbała o takie przypadki. Jeżeli dostarczenie informacji odbyło się za wynagrodzeniem a nabywający infobroker był w dobrej wierze, ta sytuacja nie będzie stanowiła naruszenia tajemnicy przedsiębiorstwa. I tu, prawie, same dobre wiadomości! W dobrej wierze w Polsce nie pozostają wyłącznie katolicy! Dobra wiara polega na tym, że w danych okolicznościach było usprawiedliwione przekonanie, że postępuje się zgodnie z prawem. W naszym przypadku, że informacja jest zdobyta legalnie. Druga dobra informacja jest taka, że to, że było inaczej, musi wykazać osoba czyniąca nam zarzut. Teraz zła wiadomość. Mimo, że korzystanie z takiej informacji nie będzie traktowane jak naruszenie tajemnicy przedsiębiorstwa, sąd może nakazać zapłacenie stosownego wynagrodzenia za korzystanie z informacji...
 

A na koniec kłopoty z eks. Pewnie większość pracodawców powie, że traktują pracownika jak syna. Pracownicy dodadzą, że owszem, ale takiego z nieślubnego małżeństwa, który po kilkunastu latach zjawia się po alimenty. Niezależnie od tego jak Wy traktujecie swoich pracowników, prędzej czy później nadejdzie dzień, w którym zmienią oni pracę. Co wówczas z tajemnicą przedsiębiorstwa. Czy możesz spać spokojnie czy też musisz śledzić poczynania konkurenta, dla którego pracuje teraz Twój eks? Z Ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji wynika, że pracownik, niezależnie od tego czy pracował na podstawie umowy o pracę czy też zawarłeś z nim inną umowę, na przykład o dzieło,  ma obowiązek utrzymywania tajemnicy przedsiębiorstwa przez trzy lata od ustania stosunku pracy. Okres ten można skrócić lub wydłużyć umownie. Istotne jest to, że nawet jeżeli zapomniałeś wpisać takie sformułowanie do wiążącej Was umowy, reguła ta i tak obowiązuje. Były pracownik jest zwolniony z utrzymywania stanu tajemnicy po upływie okresu wspomnianego w umie lub trzech lat, jeżeli umowy w tym zakresie nie było, ale także po ustaniu stanu tajemnicy. Uwaga! Sądy orzekły, że samo wykorzystanie przez pracownika doświadczenia i umiejętności, zdobytych u byłego pracodawcy, nie stanowi jeszcze naruszenia tajemnicy przedsiębiorstwa. Jeżeli chcesz się ustrzec przed powyższym, konieczny jest umowny zakaz konkurencji przez ograniczony czas id zakończenia stosunku pracy. Weź jednak pod uwagę, że należy zapewnić byłemu pracownikowi przez ten okres środki do życia. Podsumowując, korzystanie przez pracownika z doświadczenia, które zdobył pracując u Ciebie, na rzecz Twojego konkurenta nie stanowi jeszcze naruszenia tajemnicy przedsiębiorstwa.

Wniosek z powyższego taki, że zdrowie jest ważne w każdej dziedzinie życia. Także i w przypadku ochrony know-how, lepiej zapobiegać, niż leczyć!